sobota, 30 kwietnia 2011

VINOLA - spotkanie z Miguel Merino

W niedzielę, 17 kwietnia o godz. 17:00. odwiedziliśmy SPOT. na Dolnej Wildzie, gdzie sklep Vinola zorganizował spotkanie z hiszpańskim winiarzem - Miguelem Merino. I choć publikujemy już drugą z rzędu relację z degustacji win, podczas gdy część z Was może wolałaby przeczytać recenzję z wyjścia do nowej restauracji, to mamy przecież senny weekend międzyświąteczny i chyba wybaczycie nam takie, a nie inne odejście od głównego nurtu. Zresztą nie samym jedzeniem człowiek żyje :)


Gdy dotarliśmy na miejsce na powitanie poczęstowano nas katalońskim winem musującym. Atmosfera oczekiwania narastała, a my z kieliszkiem w ręku próbowaliśmy zorientować się w konwencji degustacji. Tymczasem Miguel Merino wszedł na wcześniej przygotowany podest i wziął do ręki mikrofon. Obok stał tłumacz, a na ścianie z tyłu wyświetlane były fotografie z jego winnicy. Kilkudziesięcioosobowe audytorium słuchało i degustowało. Z krótkiego wprowadzenia, dowiedzieliśmy się, że Bodegas Miguel Merino mieści się w małej wiosce Briones w samym sercu regionu Rioja Alta, gdzie na charakter wina wpływ mają zarówno stare krzewy szczepu Tempranillo, gleby wapienne oraz klimat atlantycki. Właśnie tam dwadzieścia lat temu, Miguel odrestaurował XIX-wieczne zabudowania, porzucił posadę u wielkiego producenta win i realizuje swoje marzenie.


Po wprowadzeniu, Miguel przeszedł do omawiania poszczególnych win. Na sali pojawił się wówczas trzyosobowy zespół obsługi, który bardzo sprawnie dbał o to, aby każdy słuchacz miał w danym momencie odpowiednie wino w kieliszku. Degustacji towarzyszył także podany na talerzach tapas - ser Manchego, kiełbasa Chorizo oraz oliwki faszerowane cebulką lub też anchois. Głównym bohaterem było jednak wino, a konkretnie następujące trunki:

Miguel Merino Blanco Viura fermentado en barrica
Miguel Merino Viñas Jóvenes 2007
Vitola de Miguel Merino Reserva 2004
Miguel Merino Reserva 2005
Gran Reserva Miguel Merino 2004
Unnum de Miguel Merino 2005

Degustacja była płatna ze względu na szczególny charakter oraz ceny degustowanych win (od 99 do 135 zł za butelkę). Warto przy tym śledzić zapowiedzi sklepu Vinola, bowiem organizują także comiesięczne degustacje bezpłatne. Może już nie w takim wymiarze i nie z takimi winami, ale robią to i krzewią kulturę wina w naszym mieście, za co należy im się pochwała.


Specjalne podziękowania dla Mateusza, dzięki któremu dowiedzieliśmy się o spotkaniu i który nas na nie zaprosił :)

KOSZTORYS: 30 zł od osoby

ADRES: Poznań, ul.Dolna Wilda 87

INTERNET: www.vinola.pl

Bookmark and Share

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

ENCANTADO - otwarta degustacja win reńskich

Wraz z nadejściem wiosny, La Bodega Encantado zapowiedziała organizację środowego cyklu otwartych degustacji win. Swoista inauguracja miała miejsce 30 marca o godz. 19:00, a na piedestał zostały wyniesione wina reńskie.


Gdy dotarliśmy na miejsce o godz. 19:30, gości można było policzyć na palcach jednej ręki. Nie rozmyślając jednak o tym za dużo, zajęliśmy sobie stolik, a po chwili podszedł do nas jeden ze współwłaścicieli Encantado i krótko wytłumaczył ideę organizowanych przez siebie degustacji. Dowiedzieliśmy się, że nie będzie żadnych prelekcji oraz, że stawiają na niezobowiązującą formę i atmosferę luzu. Mamy rozsiąść się wygodnie, a wina podawać nam będą bezpośrednio do stolika. Po takim wprowadzeniu Pan Piotr zniknął na zapleczu, a za moment zjawił się ponownie, stawiając przed nami talerz z tapasem, na który składały się: plasterki szynki; kawałki sera - żółtego i pleśniowego; marynowane - cebulki i ogórki; a także koreczki z melonem i szynką. Po tak miłym wprowadzeniu, nastąpił ciąg dalszy miłego wieczoru. Schemat w telegraficznym skrócie wyglądał następująco: podchodził jeden z Panów z obsługi, krótko opowiadał o winie, nalewał nam je do kieliszków i dyskretnie się oddalał. Gdy opróżniliśmy kieliszki, sytuacja zdawała się powtarzać i to nie raz, a w sumie sześć razy, podczas których mieliśmy sposobność degustować następujące wina:

Riesling Trocken 2008
Huxelrebe 2009
Grauer Burgunder Kabinett 2009
Grauer Burgunder Auslese 2003
Riesling Auslese 2008
Spatburgunder Rotwein 2009

Nim się obejrzeliśmy sala była już pełna, a oprócz wszystkich stolików, zajęte były również miejsca przy barze. Zapewne nie bez znaczenia był tutaj fakt, że niemal każdy mógł znaleźć coś dla siebie, bowiem do degustacji wyselekcjonowano trunki zarówno słodkie, półsłodkie, półwytrawne, jak i wytrawne. I choć aż 5 z 6 zaprezentowanych butelek to wina białe, znalazło się także miejsce dla rodzynka w postaci czerwonego Spatburgundera. Niezależnie jednak od klasyfikacji, wszystkie wina sprawiały wrażenie - prostych, lekkich i przyjemnych. Wszystkie też pochodziły z niewielkiej winnicy w miejscowości Westhofen w Hesji Nadreńskiej, gdzie na obszarze 32 hektarów trzypokoleniowa rodzina Graf uprawia 160 tysięcy krzewów winnych. Nie trzeba jednak przemierzać 867 km, jakie dzieli Poznań od Westhofen, gdyż wszystkie  degustowane wina dostępne są na co dzień na ulicy Szewskiej - w cenach od 29 do 39 zł za butelkę.

Naszym gustom najbardziej przypasował Riesling Auslese 2008. Co jednak ważniejsze - bardzo cieszy nas projekt otwartej degustacji, która promuje kulturę wina i znacznie poszerza tego typu ofertę w naszym mieście. Kibicujemy przedsięwzięciu i mamy nadzieję, że środowy cykl na stałe zapiszę się w kalendarzu poznańskich miłośników wina. Z tego co już zaobserwowaliśmy, cykl ma się całkiem nieźle - 6 kwietnia odbyła się degustacja różnych obliczy Cabernet Sauvignon, a 13 kwietnia degustacja win świątecznych. Oby tak dalej!


Od jakiegoś czasu planowaliśmy poszerzenie strefy winiarskiej i wyjście poza dotychczas opisane przez nas degustacje u Mielżyńskiego. Degustacja w Encantado jest pierwszym do tego krokiem. Kolejnym będzie relacja ze SPOT. gdzie 17 kwietnia sklep VINOLA zorganizował spotkanie z hiszpańskim winiarzem Miguel Merino. Dalej planujemy zawitać do La Rambli, a co jeszcze dalej zobaczymy...

KOSZTORYS: wstęp bezpłatny

ADRES: Poznań, ul. Szewska 7

INTERNET: www.encantado.pl

Bookmark and Share

piątek, 15 kwietnia 2011

DARK RESTAURANT / ocena 4.04

W ostatniej ankiecie zapytaliśmy, której restauracji brakuje Wam na blogu najbardziej? W głosowaniu wzięło udział 357 Czytelników, a miejsca na podium zajęły: Dark Restaurant (24%), Zielona Weranda (14%) oraz Figaro (9%). Dalej znalazły się kolejno: Sorella, Piano Bar, U mnie czy u ciebie (po 8%), Pierogarnia Stary Młyn (7%), Czerwone Sombrero, Buddha Bar (po 6%), Papavero, Matii (po 3%) oraz Estella (2%). Dziś zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń odnośnie zwycięskiej restauracji, a jednocześnie zapewniamy, że z czasem mamy zamiar odwiedzić wszystkie, które znalazły się na powyższej liście.


ONA:
Zakładam, że wizja spożywania posiłku w całkowitych ciemnościach nie pozostawia nikogo obojętnym. I choć brzmi to jak wyświechtany frazes jestem sobie w stanie wyobrazić dwie postawy, które rodzą się w odniesieniu do tej kwestii. Jest na pewno spora grupa ludzi, którzy nie widzą sensu takiego przedsięwzięcia, bo czyż zmysł wzroku nie stymuluje ślinianek równie mocno co zmysł powonienia? Po co odbierać sobie możliwość podziwiania tego co spoczęło na talerzu. Po drugiej stronie barykady stoją zapewne wszyscy ci, którzy wizję kolacji w DR postrzegają jako świetną zabawę, atrakcję i tzw. coś innego. Dark Restaurant to podobno jedyny w Polsce lokal, gdzie możemy się przekonać, która postawa jest nam bliższa.

Właściwie od początku byłam trochę na nie, ale do wizyty w DR skłoniły nas wyniki ankiety. I choć o wnętrzu niewiele można powiedzieć, to jeszcze zanim znaleźliśmy się w egipskich ciemnościach, dobrą chwilę przyszło nam spędzić w części restauracyjnej lokalu Pod Złotą Jabłonią (obie restauracje są ze sobą połączone). Wnętrze przywodziło mi na myśl klimat filmu Delicatessen i lekki stres wywołany faktem, że za chwilę „stracę wzrok” sprawił, że trudno mi teraz przywołać w pamięci konkretne szczegóły owego miejsca. Klimat swoistej niesamowitości pogłębił jeszcze młody Pan kelner, który aksamitnym i niezwykle spokojnym głosem (wyobrażałam sobie, że to właśnie ma uśpić moją czujność) poinformował nas o przebiegu kolacji oraz dopytał o składniki, których nie lubimy lub na które nie mamy ochoty (ja wykluczyłam mięso, rybę w panierce, ananasa i kawę). Po wszystkim Pan kelner przywdział noktowizor i prosząc o położenie dłoni na ramieniu zaprowadził nas do stolika. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie znalazłam się w takich ciemnościach i przyznam szczerze, że początkowo nie było to specjalnie przyjemne (nie chodzi o to, że boję się ciemności, a raczej stres, że nie widziałam kompletnie nic, do tego stopnia, że nie byłam wstanie dostrzec żadnych konturów, ani nawet wyabstrahować odcieni tej wszechogarniającej czerni). Zauważyłam też, że oboje mamy potrzebę ożywionej rozmowy, żeby jakoś wypełnić ten mrok. Początkowo rozmowy krążyły wprawdzie wokół wspomnianego wcześniej filmu, górników w Chile, klaustrofobii oraz możliwości obrony przed mordercą kiedy dookoła nic nie widać, ale ostatecznie sama rozmowa przyniosła pozytywne skutki i po stresie zostało już tylko wspomnienie. W końcu na sali zjawiło się podświetlone zielonym światłem noktowizora oko, a wraz z nim Pan kelner oraz nasze przystawki. I tu zaczęła się zabawa. Początkowo wzięłam w ręce sztućce, ale po chwili porzuciłam ten ambitny plan i zaczęłam pomagać sobie rękoma (podobno to najlepszy sposób). Wydawało mi się, że moja przystawka składała się z sałaty, marchewki, jakiegoś bezsmakowego warzywa (podejrzewałam cukinię) pomarańczy i sezamu. Jak się okazało zjadałam mieszankę sałat (lodowa i radicchio), świeżej marchewki i cukinii, pomarańczy, siemienia lnianego z pietruszkowym pesto na bazie oleju lnianego. Cóż, może nie byłam blisko, ale też kilka składników udało mi się odgadnąć. Przyznam z lekkim zakłopotaniem, że sałatka wydawała mi się dość zwyczajna, jednak już po poznaniu jej składników najchętniej zjadłabym ją jeszcze raz, bardziej świadomie. Dalej przyszła kolej na danie główne. Tutaj wytypowałam roladki z soli nadziewanej gruszką na panierowanych placuszkach z kukurydzy (z jakimś mało wyrazistym składnikiem, którego nie potrafiłam zidentyfikować) oraz smażonymi warzywami (zielona fasolka, kukurydza, czerwona fasola). Delikatna ryba bardzo mi smakowała, smażone placuszki były dość ciekawe, tylko wydawało mi się, że mają zbyt grubą panierkę, natomiast smażone warzywa pozostawiły w tym zestawieniu wiele do życzenia. Miałam wrażenie, że to jakaś nieciekawa mrożonka. Jak się później okazało spożywałam roladki z soli cytrynowej z gruszką, oraz placuszki z kukurydzy, ryżu, sera i ziół oraz smażone warzywa (oprócz tych zidentyfikowanych przeze mnie była jeszcze marchewka) w pomidorach i ziołach. Wyjaśniono mi również, że to co nazwałam panierką, to skorupka z ryżu, która wytworzyła się podczas smażenia placuszków. I znów czuję pewien niedosyt i bardzo chciałabym to wszystko zobaczyć i wypróbować raz jeszcze. Na koniec pojawił się deser, który wydawał mi się być mało wyrośniętym sernikiem na kruchym cieście z lodami waniliowymi. Jak się okazało była to tarta (choć bez boków z kruchego ciasta) z jogurtem zmieszanym ze skórką pomarańczową podana z lodami waniliowymi. Przyznam, że prawdopodobnie sama nie zdecydowałabym się na żadne z tych dań i z jednej strony cieszę się, że miałam okazję ich spróbować, ale też czuje pewien niedosyt, że nie mogłam ich zobaczyć i w pełni docenić. Muszę też przyznać, że ciemności bardzo utrudniają wychwytywanie zarówno smakowych niuansów, jak i mniej wyrazistych składników. Sprawiają jednak, że bardziej niż zwykle skupiamy się na fakturze i strukturze poszczególnych elementów. W ciemnościach smak wypada jakby trochę bardziej blado, mamy jednak za to pakiet innych atrakcji.

Przyznam szczerze, że wizyta w Dark Restaurant przekonała mnie trochę do samej idei lokalu. Dużo zabawy przy tym wszystkim było i nawet jakimś cudem udało mi się uniknąć plam, na białej, luźnej koszuli w którą byłam ubrana. Być może jeszcze kiedyś tam zawitam, ale póki co wolałabym wypróbować jak objawia się talent szefa kuchni w pełnym świetle (a podobno można to sprawdzić w restauracji Vine Bridge). Z pewnością jest to człowiek, który stara się kreatywnie wykorzystywać swoje możliwości, z przyjemnością wybiorę się zatem na Śródkę.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4+
Wystrój: -
Jakość do ceny: 4-


ON:
Kto wzdłuż Garbar chce odnaleźć Dark Restaurant, a nie zna dokładnego adresu, może mieć z tym nie lada problem. Restauracja nie ma bowiem ani własnej witryny, ani też własnego szyldu. Z zewnątrz oznakowana jest wyłącznie restauracja Pod Złotą Jabłonią, a to że w jej wydzielonej części znajduje się Dark Restaurant dowiadujemy się z niewielkiej kartki przyklejonej od wewnątrz na szklane drzwi. Dalej idziemy wąskim korytarzem, otwieramy ciężkie, metalowe drzwi i schodzimy po schodach do piwnicy. Tam napotykamy właściciela, który zerknął na zegarek i oznajmił, że serdecznie zaprasza, niemniej zdążyliśmy rzutem na taśmę, gdyż w niedzielę rezerwacje przyjmowane są do godz. 18:00 (w tygodniu do 22:00). Zostawiamy odzienie w szatni i mijając bar przechodzimy korytarzem do pomieszczenia z kanapą i wielkim stołem, gdzie oczekujemy na kelnera, który będzie nas obsługiwał.

Trochę to dziwne, że tak chwytliwy pomysł na restauracyjny biznes nie doczekał się porządnej marketingowej oprawy - zarówno witryny, jak i wnętrz. Ja bym to w dużym uproszczeniu widział tak - czarna, dobrze oznakowana, nowoczesna witryna z przyciemnionymi szybami lub też grubymi czarnymi zasłonami. Wchodzimy do środka, a tam wszystko czarne, nowoczesne, utrzymane w jednym tonie, tak że już samo przekroczenie progu wpisywało się w szerzej pojętą konwencje ciemności. Tego jednak nie ma, a obecny wystrój wyraźnie sugeruje, że Dark Restaurant po dobrych kilku latach działalności wciąż traktowana jest przez właścicieli, bardziej jako eksperymentalna cześć restauracji Pod Złotą Jabłonią, aniżeli osobne, w pełni samodzielne przedsięwzięcie.

Gdy dotarł Pan kelner, jego recytatorski, spokojny ton w zestawieniu z panującym w pomieszczeniu półmrokiem (jeszcze nie ciemnością) i wszędobylską ciszą sprawiał iście hipnotyczno-usypiające wrażenie. Od kelnera dowiadujemy się kilka formułek o idei restauracji, dalej prosi nas o wskazanie, czego nie lubimy (wskazałem na tłuste mięso) i na co jesteśmy ewentualnie uczuleni, aby nic z tych rzeczy nie znalazło się na talerzu. W restauracji nie ma bowiem menu w klasycznym tego słowa znaczeniu, a goście decydują jedynie o napojach i wyborze jednego z oferowanych zestawów. Do wyboru są trzy standardowe – przystawka + danie główne za 60 zł + deser za 80 zł + zupa za 100 zł od osoby. Dodatkowo dostępne są dwa zestawy specjalne w cenie 120 zł od osoby - Mood Food i Bizzare Food, w których ideą są odpowiednio dania - poprawiające nastrój oraz dania ekstremalne. Gdy szczegóły zostały już ustalone, Pan kelner napomniał jeszcze o konieczności wyłączenie telefonów komórkowych oraz schowania zegarków (jeśli takowe są podświetlane), a także powiadomił, że za chwilę przyjdzie po nas z noktowizorem. Tak też się stało, po czym ruszyliśmy gęsiego przed siebie przechodząc przez dwie szczelne kotary. Jeśli ktoś w tym miejscu zastanawia się jaki stopień ciemności tam panuje, to zdradzę, że jest to ciemność totalna - taka która wygląda identycznie, czy to przy zamkniętych, czy to przy otwartych oczach. Taka, w której nie widzimy zarysu swojego palca, który dla testu podstawiamy sobie jak najbliżej oka. I tylko, gdy kelner nadchodzi i stawia przed nami talerz, to dzięki noktowizorowi przez moment widzimy niewyraźny zarys tego talerza, przy czym za nic w świecie nie jesteśmy w stanie zgadnąć, co się na nim znajduje. Wracając jednak do biegu wydarzeń, po chwili na stół podano nam piwo oraz miski z ciepłą wodą, w których mogliśmy obmyć sobie ręce (sztućców tego popołudnia nie używałem w ogóle). Następnie przyszła kolej na przystawkę, na którą zaserwowano mi paluszki krabowe w panierce z sosem słodko kwaśnym z chili. Na danie główne dostałem z kolei wieprzowinę z grilla (marynowaną w garam masala) z pieczonymi ziemniakami (półksiężyce), pieczonymi pomidorami na zimno oraz sałatką z sałaty lodowej, czerwonej kapusty i julienne z marchewki w sosie na bazie domowego majonezu z pastą truflową. Na koniec zaserwowano deser, którym był strudel wypełniony farszem z ananasów w sosie pomarańczowym.

Odnośnie jedzenia, to porcje były dość spore i choć dania nie wydały się zbyt wykwintne, to przyrządzone było całkiem nieźle. Jak mieliśmy okazję się jednak przekonać później, to ciemność, a także nieznajomość menu tłumiła w pewnym sensie naszą wrażliwość na wykwintność tychże dań. Odczuwało się bowiem prostą strawę i dopiero po fakcie okazywało się, że do jej przyrządzenia użyto takich specjałów jak garam masala, pesto z pietruszki, domowy majonez, czy pastę truflową. Ocenić jednak muszę nie to, czego dowiedziałem się po fakcie (choć bardzo doceniam takie starania), a to co odczuwałem na ślepo. I tak ostatecznie przyznaję 4- za przystawkę, 4 za danie główne oraz 4- za deser. Dodam też, że choć kwestię jakości przeżyć do ceny oceniłbym na 5-, to kwestię odczuwalnej jakości jedzenia do ceny oceniłbym tylko na 3, bo choć fajna to zabawa, to jednak w ciemności nie czułem, aby strawa była na poziomie tej, którą w zbliżonej cenie serwowano nam w Fidelio, czy Hugo.

Po posiłku przeszliśmy z powrotem do salki z wielkim stołem pośrodku, gdzie spotkał się z nami szef kuchni - Pan Radosław Nejman. Nie często restauracje praktykują tak indywidualne podejście do obsługi gości, za co Dark Restaurant należy tylko chwalić. Przy okazji wspomnę, że Pana Radosława mieliśmy okazję zobaczyć wcześniej na łamach marcowego wydania magazynu "Kuchnia", jako finalistę plebiscytu "Kucharz - Odkrycie Roku 2011" (czego serdecznie z tego miejsca gratulujemy). Z rozmowy można było wnioskować, że w miarę poprawnie odgadliśmy założenia i główne składniki wszystkich dań, za to myliliśmy się gdzieniegdzie w szczegółach. I tak, jak przystawkę odgadłem bezbłędnie, tak w daniu głównym nie byłem w stanie wychwycić marynaty mięsa, wszystkich składników sałatki, a także zidentyfikować jednej z połówek pomidora (o dziwo drugą zidentyfikowałem bezbłędnie). Najsłabiej mi wyszło w kwestii deseru - myślałem, że spożywam naleśniki, a nie strudel, a nadzienie oprócz ananasa składa się także z jabłek i brzoskwiń (był jednak wyłącznie ananas).

Podsumowując, muszę stwierdzić, że choć delikatnie sceptyczny byłem z początku do idei spożywania posiłku w ciemności, to po fakcie przyznaję, że ciekawe to doświadczenie. I tak jak myślałem, że jest to doświadczenie na raz, tak bardzo chętnie wróciłbym tam ponownie. Wybrałbym jednak zestaw Bizzare Food, aby doznania w ciemności były bardziej ekstremalne. Z premedytacją wybrałbym też inny dzień tygodnia, gdyż ciekaw jestem bardzo, jakie to wrażenie, gdy na sali oprócz muzyki słyszy się w tle głosy biesiadowania innych gości.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4+
Wystrój: -
Jakość do ceny: 4-


POST SCRIPTUM
Dark Restaurant zdecydowanie wymyka się schematom naszych dotychczasowych ocen i recenzji. Od początku zrozumiałe było dla nas, że gdzie jak gdzie, ale tutaj nie będzie warunków do fotografowania, ani wnętrz, ani potraw. Nawet jednak gdyby takie warunki były, to nie zdecydowalibyśmy się na zamieszczenie zdjęć odzierających to miejsce z tajemniczości, która jest tutaj podstawą działalności i za którą to goście płacą niemałe pieniądze. Inna sprawa, jak sprawiedliwie ocenić Dark Restaurant? Z jedzeniem i obsługą nie ma akurat żadnego problemu, ale co z oceną wystroju, czy też jakości do ceny? Suma sumarum wystroju zdecydowaliśmy nie oceniać w ogóle, a jakość do ceny jest tutaj wypadkową jakości jedzenia do ceny oraz jakości przeżyć do ceny.

KOSZTORYS:
Zestaw standardowy nr 2 (przystawka + danie główne + deser) x 2 – 160 zł.
Żywiec 0,5 x 2 - 16 zł.
Suma: 176 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.04

ADRES: Poznań, ul. Garbary 48

INTERNET: www.darkrestaurant.pl

Bookmark and Share

niedziela, 10 kwietnia 2011

Pokaz i degustacja sushi / degustacja włoskich win i antipasti w restauracji U MNIE CZY U CIEBIE

W poniedziałek, 28 marca na godz. 20:00 zostaliśmy zaproszeni do restauracji "U mnie czy u ciebie", gdzie odbywał się pokaz oraz degustacja sushi. Dziś to my zapraszamy Was do zapoznania się z krotką relacją z tego spotkania.


Przed wizytą, zastanawialiśmy się, czy impreza sushi ma rację bytu w restauracji, która z tą potrawą nie ma nic wspólnego. Wiedzieliśmy rzecz jasna, że to nie kucharze z "U mnie czy u ciebie" będą przyrządzali sushi tylko współpracująca z nimi firma Tejinashi Sushi Service. Z drugiej jednak strony w Poznaniu mamy kilkanaście sushi barów, które w dużej mierze zaspokajają popyt Poznaniaków na tematykę związaną z kuchnią japońską. Czy zatem znajdą się kolejni chętni? Jak się okazało na miejscu - znaleźli się, ba - był nawet nadkomplet, a osoby bez wcześniejszej rezerwacji musiały obejść się smakiem. Trudno ustalić w czym tkwiła tajemnica nadkompletu, ale z pewnością nie zaszkodziła tu dbałość o promocję - reklamy spotkania zauważyliśmy nie tylko na drzwiach lokalu, ale także na Facebooku, w Gazecie Wyborczej, no i oczywiście na Zjeść Poznań ;)

Odnośnie frekwencji byliśmy już spokojni, jednak przyznać musimy, że gdy zobaczyliśmy salę wypełnioną do ostatniego miejsca i tylko dwóch członków załogi Tejinashi Sushi Service, to ogarnął nas mały niepokój w kwestii wydawania dań i czasu na ich oczekiwanie. I tutaj największe zaskoczenie wieczoru - wszystko szło tak sprawnie, że aż trudno nam było w to uwierzyć, bowiem w niejednym sushi barze swoje musieliśmy odczekać, gdy dwójka sushi masterów obsługiwała zaledwie ośmioro gości. Tu gości była pięćdziesiątka i nikt zbytnio nie czekał. Wróćmy jednak na chwilę do początku, ponieważ tak chwalimy czas, a jednak należałoby wspomnieć, że organizatorzy również chyba nie spodziewali się takiej frekwencji przez co start imprezy opóźnił się o dobre pół godziny. W czasie tym próbowano opanować sytuację z rezerwacją stolików, miały miejsce liczne przesiadki, tak aby maksymalnie można było wykorzystać możliwości lokalowe. Czasem było to nieco niezręczne, gdy sugerowano roszady tym, którzy wcześniej zajęli sobie miejsce, ale suma sumarum nie możemy narzekać, gdyż stolik nasz zestawiono ze stolikiem dwójki bardzo sympatycznych osób, które mieliśmy dzięki temu okazję poznać (Filip, Juliusz - pozdrawiamy Was).


Na początku podano pikantną zupę Sakana. Później na stole pojawiały się talerze z kolejnymi specjałami. Aby uświadomić Wam, jak sprawnie szła obsługa, dopowiemy, że gdy po zjedzeniu jednej porcji ruszaliśmy zrobić kilka fotek i podpatrzeć, jak pracują masterzy, to po chwili trzeba było wracać, gdyż Pani kelnerka na nasz stół podawała już kolejny talerz... i tak siedem razy... a w menu znalazło się 8 szt. hosomaki (łosoś, krewetka); 4 szt. uramaki (tatar z tuńczyka, tatar z łososia) oraz 2 szt. nigiri (dorada, tuńczyk), a także 2 szt. futomaki z łososiem, a na koniec 2 szt. roll z łososiem i przypiekanym foie gras, jako specjalność szefa kuchni. Całości trochę uroku odbierała zastawa, która akurat nie do sushi została zaprojektowana. Trudno się jednak spodziewać, aby restauracja, która okazjonalnie taki wieczór organizuje zaopatrywała się w specjalistyczną zastawę na kilkadziesiąt osób. Wydaje się zatem, że powinna to być raczej rola Tejinashi Sushi Service, bo skoro na ich stronie internetowej możemy wyczytać, że oferują nadanie imprezie niepowtarzalnego charakteru, to zastawa byłaby tu bardzo na miejscu. I choć rzadko się zdarza, by rzeczywistość była bogatsza od reklamy, to i tutaj mieliśmy pozytywny tego przykład - zapowiadano bowiem degustację 15 kawałków sushi w cenie zaproszenia, a skończyło się na 18 kawałkach i zupie :)

Naprawdę fajny był to wieczór i miło go spędziliśmy. Co jednak byłoby można w takim spotkaniu poprawić od strony organizacyjnej? Pierwsza rzecz, jaka nam się nasuwa na myśl, to fakt, że odłożono na bok ideę pokazu i skupiono się wyłącznie na degustacji. Ania stołu sushi masterów ze swojego miejsca w ogóle nie widziała, a Marcin widział go w odległości 8 metrów i to tylko wtedy, gdy wychylił się mocno do tyłu. Jasne, że można było do niego podejść i przyglądać się temu co masterzy robią, ale to można akurat w każdym sushi barze, a skoro coś określa się pokazem, a sushi master słowem się do gości nie odezwał, to chyba jednak nie do końca jest to adekwatna nazwa. Zdajemy sobie przy tym świetnie sprawę, że przygotowanie w półtorej godziny 900 kawałków sushi to karkołomne zadanie, które wymaga nie lada koncentracji, ale mimo to sformułowanie "pokaz" powinno albo zobowiązywać, albo należałoby je usunąć z materiałów promocyjnych. Druga sprawa, którą należałoby przemyśleć, to wzbogacenie lub urozmaicenie zaproponowanego menu. Trudno ocenić, czy na sali w większości byli smakosze sushi, czy też Ci, którzy tego wieczoru rozpoczynali z sushi przygodę, ale mało barwne hosomaki z krewetką, czy też z łososiem - ani nie zaspokoi tych pierwszych, ani nie przekona tych drugich.


Było to pierwsze tego typu spotkanie w restauracji "U mnie czy u ciebie", jednak z tego co się zorientowaliśmy, jej właściciele chcieliby na stałe organizować cykliczne wieczory tematyczne. Informacje te zaczynają się potwierdzać, bowiem na 11 kwietnia zaplanowany jest drugi pokaz sushi, a na 15 kwietnia degustacja włoskich win i antipasti. Jesteśmy przy tym przekonani, że ze spotkania na spotkanie organizacja będzie co raz to lepsza, czego pierwszą jaskółką jest plakat promujący kolejne spotkanie sushi (o niebo lepszy i czytelniejszy od poprzednika).

Jakość do ceny: 4

DEGUSTACJA WŁOSKICH WIN I ANTIPASTI:
Nie minęły trzy tygodnie, kiedy to restauracja "U mnie czy u ciebie" zaprosiła nas na degustację włoskich win i przekąsek, która odbyła się w piątek 15 kwietnia o godz. 20:00. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że entuzjaści kuchni włoskiej wypełnili zaledwie w połowie salę, podczas gdy każdy z trzech pokazów sushi zgromadził nadkomplet chętnych. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - tym razem mogliśmy zająć lepszy stolik - bliżej centrum wydarzeń i bardziej oświetlony, co przełożyło się na trochę lepszą jakość zdjęć. Od razu spostrzegliśmy też, że w dwóch obszarach poprawiono niedociągnięcia organizacyjne, które sygnalizowaliśmy we wcześniejszej relacji. Po pierwsze, podniesiono płócienne zasłony między dalej położonymi stolikami, tak aby zasiadający tam goście mogli ogarnąć wzrokiem cały lokal, nie będąc sztucznie odcięci od centrum wydarzeń (patrz Ania na pokazie sushi). Druga sprawa to interakcja - na sali był głośnik z całym oprzyrządowaniem, a prowadzący wieczór sommelier miał dyskretny mikrofon, którego nie bał się używać.


Na każdym stole obok czterech kieliszków, butelki z wodą mineralną, karafki z wodą do płukania kieliszków i wiaderka do wylewania tejże wody znalazły się także specjały na zimno - czarne i zielone oliwki, gotowana fasola w sosie pomidorowym, a także pesto. Do tego po chwili doniesiono ciepłe pieczywo - bagietkę i chlebek pizza. Szczerze mówiąc myśleliśmy, że przed nami są wszystkie tytułowe przystawki, a teraz oczekujemy już tylko na tytułowe wina. Jak się jednak okazało restauracja "U mnie czy u ciebie" poszła w gościnę szeroko, bowiem oprócz zimnych antipasti na stół co rusz wjeżdżały te ciepłe. Na początek podano zupę z małży z pomidorami i śmietaną. Dalej były - babeczki z kruchego ciasta z serem ricotta i oliwkami; crostini z wołowiną i pastą z awokado; szynka z mozzarellą i pomidorami na cieście jak na pizzę (podane z rukolą, parmezanem i pestkami dyni), a wszystko to w parze z serwowanymi winami. Na deser dostaliśmy jeszcze mascarpone z amaretto w kruchej babeczce z truskawką, sosem cytrynowym, posypane czekoladą. Suma sumarum najbardziej zasmakowały nam crostini z wołowiną oraz mascarpone z amaretto, a przyczepić się moglibyśmy właściwie tylko do mrożonych małży w zupie. Jednak w kontekście innych frykasów oraz ceny (o której będzie jeszcze mowa), to fakt ten poszedł szybko w zapomnienie.


Wino do posiłku dostarczył gdyński importer - Noma Sp. z o. o., którego slogan "Wielkie Wina Włoskie" był dobrze widoczny podczas degustacji. Nie podejmujemy tutaj dyskusji, czy były one wielkie, ale na pewno były przyzwoite i naprawdę smaczne. Żeby jednak nie byś gołosłownymi przytoczmy szybko, co i w jakiej kolejności degustowaliśmy:

Prosecco Veneto Frizzante DOC
A-Mano Primitivo Puglia IGT 2008
Ekeos, Verdicchio dei Castelli di Jesi Classico Superiore DOC 2008
Chianti Classico (Agricultura Biologica) DOCG 2008
Monile Valpolicella Superiore Ripasso DOC 2008

Wina pochodziły kolejno od następujących producentów - Zonin, A.Mano, Fazi Battaglia, Pian Del Gallo, Salvalai, a zakupić je można na stronie importera w cenie od 38 do 77 zł za butelkę. Warto przy tym wspomnieć, że we włoskim prawie winiarskim są cztery stopnie klasyfikacji. Na szczycie jest Denominazione di Origine Controllata e Garantita (DOCG), następnie Denominazione di Origine Controllata (DOC), Indicazione Geografica Tipica (IGT) i wreszcie Vino da Tavola (VdT), czyli wino stołowe. Zestawiając to z oznakowaniem degustowanych butelek widać, że win stołowych nie podano nam wcale, jedno z win sklasyfikowane było jako IGT, trzy jako DOC, a jedno było najwyższej klasy - DOCG.


Jeśli już o cenach wina wspomnieliśmy, to jest to dobry moment do rozważań, nad czymś, co nas szczerze i pozytywnie zszokowało - nad świetnym stosunkiem jakości do ceny, jaką zaproponowała restauracja "U mnie czy u ciebie". Widać było to wyraźnie podczas degustacji i widać to teraz w naszych szybkich wyliczeniach. Zestawmy kilka faktów. Zaproszenie kosztowało 35 złotych. Pięć wymienionych butelek wina to z kolei koszt 249 złotych. W każdej butelce znajdowało się 750 ml trunku, a w każdym kieliszku około 100 ml. Tym samym koszt realnie degustowanego wina wynosił 33 złotych na osobę (i to nie po wysokich marżach restauracyjnych, a po cenach importera). Chyba zgodzicie się z nami, że za pozostałe 2 złote restauracja nie była w stanie zapewnić nam lokalu, obsługi, wody mineralnej, pieczywa, dodatków, zupy, czterech przystawek i deseru. A przecież rozreklamowano jeszcze degustację i zapewniono nagrody w zorganizowanym pod koniec wieczoru konkursie (sześć otwieraczy do wina i dwa zaproszenia do restauracji). Wniosek z tego jeden - "U mnie czy u ciebie" dołożyło niemało i zrobiło degustację po kosztach, traktując ją jako formę reklamy. Chwała właścicielom za odwagę, bowiem nie poszli na łatwiznę wyrzucając pieniądze na ramkę w prasie, czy też książce telefonicznej tylko zainwestowali je w gościnę. Szkoda jedynie, że lokal nie pękał w szwach, gdyż naprawdę warto było tam wówczas zajść. My wizyty nie żałujemy, a wręcz przeciwnie. Na pokazie sushi byliśmy raz, było fajnie i nam wystarczy, jednak włoskich win i przekąsek tak łatwo nie odpuścimy. Już na miejscu dopytywaliśmy, kiedy przewidywana jest kontynuacja (ponoć w połowie maja), gdyż z przyjemnością zjawimy się na niej ponownie. I tak, jak Wam tu i teraz degustację polecamy, tak polecamy ją na co dzień zarówno rodzinie, jak i znajomym. Zobaczymy jak będzie, ale powinien być komplet :)

Jakość do ceny: 5+

KOSZTORYS: 35 zł od osoby

ADRES: Poznań, ul. Gwarna 3

INTERNET: www.umnieczyuciebie.pl

Bookmark and Share

piątek, 8 kwietnia 2011

SHIVAZ club & restaurant / ocena 3.69

Restaurację Shivaz odwiedziliśmy 20 marca i choć data ta była iście przypadkowa, to okazało się, że trafiliśmy na Holi - hinduistyczne święto radości i wiosny, podczas którego uczestnicy polewają się barwioną wodą i posypują nawzajem kolorowymi proszkami, symbolizującymi budzącą się do życia przyrodę.



ONA:
Zainteresowanie poznańskimi przybytkami serwującymi kuchnię indyjską już trochę osłabło, natchnęło nas jednak na tyle, że krótko po wizycie w Indian Ocean postanowiliśmy wybrać się do innego lokalu o konotacjach indyjskich. W Indiach jeszcze nigdy nie byliśmy, a jak się okazuje kuchnia Indian Ocean (zarówno ta przed jak i po "Kuchennych Rewolucjach") wzbudziła wiele kontrowersji, stąd poczuliśmy zarówno ochotę jak i potrzebę zestawienia jej menu z indyjskimi specjałami serwowanymi gdziekolwiek indziej. Do wyboru akurat Shivaz skłonił nas pozytywny komentarz pozostawiony przez jednego z Czytelników bloga.

Miejsce, w którym znajduje się restauracja kojarzę z różnymi pomysłami na biznes. Pamiętam, że wcześniej był tam fryzjer - Kenzo, później lokal - Fashion Cafe, żeby w końcu przeobrazić się w klubo-restaurację Shivaz. Przyznam, że estetyka klubowa jest mi obca, nie chodzę i chyba niespecjalnie lubię taki klimat i niestety to odrobinę rzutowało na mój początkowy odbiór Shivaz. Co więcej mieszane uczucia budzą we mnie miejsca, które nie potrafią do końca określić swojego przeznaczenia (przychodzimy tu jeść, czy się bawić?). Muszę jednak uczciwie przyznać, że choć Shivaz jest klubo-restauracją, to po przekroczeniu jej progu i minięciu szatni, nie wyczuwałam w powietrzu zmęczenia zabawą poprzedniego wieczoru. Wnętrze nawiązuje do estetyki hinduskiej, choć jak na owe standardy utrzymane jest w dość monochromatycznej stylistyce. Królują fiolety i ich pochodne. Na ścianie za barem dostrzec można fototapetę z hinduskim bóstwem, a wokół lamp przymocowanych przy suficie zawieszono frędzlowate zasłony. Wnętrze jest bardzo wysokie co sprawia, że trudno tu mówić o przytulności, efekt ten potęguje jeszcze podłoga z jasnych, błyszczących płytek.

Po krótkiej weryfikacji menu zdecydowałam się na zupę pomidorową (specjał południowo indyjski) oraz Fish Curry – specjalność szefa kuchni. Tę właśnie zupę wzięłam dlatego, że chciałam się przekonać, czy indyjska wersja jest mnie w stanie zaskoczyć, natomiast rybę wybrałam po to by zestawić ją z daniem wypróbowanym w Indian Ocean. Zupa była smaczna, pikantna i delikatnie słodka dzięki dodatkowi mleczka kokosowego. Miała jednak jedną zasadnicza wadę, była zdecydowanie zbyt słona. Niewiele brakowało, żeby danie w ogóle przekroczyło akceptowalną granicę „słoności”. A szkoda, bo gdyby nie ta sól zupa byłaby całkiem ciekawa. Równie ambiwalentne odczucia mam względem zaserwowanej ryby. Z jednej strony zaskoczył mnie wyjątkowo smaczny sos, który podobnie jak zupa zgrabnie zbalansował nuty ostrzejszych przypraw z kokosową słodyczą. I tutaj jednak pojawił się konkretny zgrzyt w postaci samej ryby. Wprawdzie po krótkiej rozmowie z Panią kelnerką uprzedzona zostałam, że w moim daniu głównym pojawi się tilapia, ale przyznam, też że nigdy wcześnie tej ryby nie próbowałam (prawdopodobnie ulegając magii jej złej prasy). Ryba miała konsystencję galaretki i muszę powiedzieć, że niespecjalnie mi to odpowiadało. Prawdopodobnie inna ryba sprawiłaby, że oceniałabym to danie dość wysoko, jednak nie mogę tego zrobić. Koniec końców, po zmęczeniu dwóch kawałków postanowiłam zjeść sam sos z ryżem (oba bardzo smaczne). Na minus liczę również nieciekawą i pospolitą sałatkę (kapusta, ogórek, papryka, pomidor, marchewka), która w kontekście swojej ceny (10 zł) wypadła jeszcze bardziej blado. Po wszystkim zdecydowaliśmy się na deser – Gulab Jamun, czyli niewielkie pączki w słodkim syropie, posypane wiórkami kokosowymi. Ten sam deser próbowaliśmy za pierwszym razem w IO i muszę powiedzieć, że te w Shivaz były lepsze - bardziej delikatne i bardziej puszyste.

Jeśli miałaby porównać Shivaz z IO byłoby to trudne zadanie. Z jednej strony ze względu na fakt, że Shivaz jest bardzo przestronną , urządzona z pewnym rozmachem i w centrum miasta restauracją (podczas, gdy IO nadal pozostaje skromnym przybytkiem) z drugiej ze względu na to, że obie restauracje są w rękach Hindusów (wierzę, że wbrew temu co mówi Magda Gessler oba lokale starają się przedstawić Poznaniakom choć skrawek autentycznej kuchni). Zarówno Shivaz jak i IO mają też swoje kulinarne plusy i minusy, ale ostatecznie w mojej ocenie wypadają na zbliżonym poziomie. Dodam jeszcze, że po posiłku, klubowa przestrzeń (parkiet na półpiętrze) zyskała na chwilę nieco mojej sympatii. Hinduskie święto i muzyka sprawiło, że kilka osób poderwało się do tańca. I choć królem parkietu nigdy nie byłam, to rytmiczne kołysanie i pełne gracji ruchy innych skłoniły mnie do nieśmiałego spytania Marcina, czy przypadkiem nie miałby ochoty na wspólny taniec. Odpowiedział pytaniem: „A Ty nie miałabyś przypadkiem ochoty na jeszcze jeden kawałek ryby!?” No i wyszliśmy, a ja postanowiłam przyjąć tę potwarz ze stoickim spokojem ;)

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3+


ON:
Tak jak niedawno opisywana Cactus Factoria, tak i Shivaz to zarówno restauracja, jak i klub. Nie jestem zwolennikiem takich mariaży, a w Shivaz podoba mi się to jeszcze mniej aniżeli we wspomnianej CF. Tam bowiem lokal ma 3 piętra i tylko ostatnie przeznaczone jest pod działalność stricte klubową. Tu natomiast nie ma żadnego rozdziału - jedna i ta sama przestrzeń wykorzystywana jest inaczej w dzień, a inaczej wieczorami. Nie oceniam klubu, ale restauracja traci na tym pod kątem przytulności i klimatu, który notabene nie zmienił się zbytnio od czasów niegdysiejszej Fashion Cafe. Zmianie uległy tylko kolory i ozdobne detale. Dodatkowo miałem trudne do wytłumaczenia wrażenie jakby wciąż trwał tam remont. Co mnie jednak zdziwiło z początku, to fakt, że w senne niedzielne popołudnie wszystkie stoliki w lokalu były zajęte. Dość szybko zorientowaliśmy się jednak, że trafiliśmy na hinduskie święto, a większość gości wygląda na rodzinę i przyjaciół właścicieli lokalu, którzy zebrali się tutaj, aby razem świętować. Świadczyła o tym nie tylko ciemniejsza od słowiańskiej karnacja co drugiego biesiadnika, turbany i sari, ale także pomalowane na różowo twarze.

Przy akompaniamencie głośnej hinduskiej muzyki (ilustrowanej wyświetlanymi na rzutniku teledyskami Britney Spears) zdecydowałem się na zupę oraz danie z baraniny. Z wyborem konkretnych pozycji wstrzymałem się jednak do rekomendacji Pani kelnerki, która poleciła mi zupę z soczewicy (Mulligatawny) oraz baraninę w sosie cebulowym (Bhuna Gosth). Do tego wespół z Anią domówiliśmy dodatki - miseczkę ryżu basmati oraz sałatkę ze świeżych warzyw. Tradycyjnie też, wspólnie zamówiliśmy deser. Początkowo miał nim być sernik o smaku mango (Mango Sondesh), niemniej był on niedostępny, a my zdecydowaliśmy się na małe indyjskie pączki w słodkim syropie (Gulab Jamun), które znaliśmy już z pierwszej wizyty w Indian Ocean.

Przyznam, że soczewica gotowana w bulionie baranim i mleku kokosowym w smaku przypominała zwyczajną polską fasolówkę, a tym samym daleko jej było do wyrazistych smaków, które z Indiami kojarzyłem i które w indyjskiej restauracji miałem nadzieje poznać. Z tego co doczytałem po fakcie, to do wyboru była wersja łagodna i pikantna. Ja niestety wyboru takiego nie miałem (nikt mnie o to nie dopytał), a z pewnością bardziej odpowiadałaby mi wersja pikantna. W ogóle dziwnie z tą zupą chyba było, bowiem podawana miała być również z ryżem i plasterkiem cytryny. Ja takich dodatków nie pamiętam, a i zdjęcia ich obecności również nie wykazują. Przyszła jednak kolej na danie główne, które było swoistym kontrastem pysznego sosu cebulowego i beznadziejnego mięsa baraniego. Nie rozumiem, jak szef kuchni, który potrafi przyrządzić taki sos, może zupełnie nie zwracać uwagi, jakie mięso do niego wkraja. Kawałki baraniny były otłuszczone, tak jakby nikt tego mięsa nie oporządził wcześniej, tylko kroił barana jak leci, aby nic się nie zmarnowało. Początkowo myślałem, że może mają jakiś problem z baraniną i tylko kwestia tego mięsa u nich szwankuje. Gdy jednak spróbowałem od Ani rybę (strasznie obślizgła), to zrozumiałem, że problem jest szerszy i albo kucharz jest wegetarianinem, który nigdy tej ryby i tego mięsa nie próbował, albo restauratorzy nie szanują swoich gości, przykrywając wybornymi sosami składniki wątpliwej jakości. Przy czym, co jak co, ale zarówno mięso, jak i ryba, to nie poboczne składniki, a baza zamówionych przez nas potraw. Kontrast cechował zresztą również dodatki i tak oto na stole mieliśmy przepyszny ryż i zupełnie nieudaną sałatkę. Porcja tej ostatniej była równie spora i kolorowa, co pozbawiona smaku. Brakowało w niej jakiegoś spoiwa lub chociażby myśli przewodniej. Były za to suche elementy, których kosztowanie nie sprawiało żadnej przyjemności. Co innego ryż basmati, który był bodajże najsmaczniejszym ryżem, jaki miałem okazje kiedykolwiek w poznańskiej restauracji próbować. Sypki, delikatny, z nutką goździków - poezja. Z perspektywy czasu i jakby była taka możliwość, to zamówiłbym sam ryż z sosem cebulowym. Domówiłbym do tego także Gulab Jamun na deser, bo choć w Indian Ocean małe pączki mnie nie zachwyciły, to w Shivaz mnie oczarowały. Nie były tak przesłodzone, jak te wcześniejsze i wręcz rozpływały się w ustach. Podane zostały na ciepło, a ich delikatność smaku idealnie komponowała się z syropem, który je otaczał. Także wiórki kokosowe, w których były obtoczone sprawdziły się bardziej aniżeli płatki migdałów. I choć deser mnie zaczarował, to zapomnieć o pewnych sprawach nie mogę. Ostatecznie przyznaję zatem 3+ za zupę, 3 za danie główne, 5 za ryż, 3- za sałatkę i 5 za deser.

Przygodę z indyjską kuchnią rozpoczynałem w nieistniejącym już Reeta's Haveli. Później dwukrotnie było Indian Ocean, a teraz Shivaz. Do sprawdzenia w granicach miasta zostały już zatem tylko Buddha Bar i Taj India. Nie wiem, która z wymienionych restauracji ostatecznie będzie moim indyjskim faworytem, ale póki co jest nią jednak Indian Ocean. Gdyby jeszcze lokal ten miał lokalizację Shivaz i serwował taki ryż i takie Gulab Jamun, jakie w Shivaz serwują, to już dalej faworyta bym w ogóle nie szukał.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4=


KOSZTORYS:
Shahi Raj Rasam (zupa pomidorowa – południowoindyjski przysmak - łagodna lub pikantna) – 8 zł.
Mulligatawny (soczewica gotowana w bulionie baranim i mleku kokosowym, podawana z ryżem i plasterkiem cytryny - łagodna lub pikantna) - 10 zł.
Shivaz Special Fish Curry (kawałki ryby w łagodnym sosie kokosowym – specjalnosci szefa kuchni) – 30 zł.
Bhuna Gosth (baranina w sosie cebulowym) – 28 zł.
Plain Rice (ryż basmati) - 6 zł.
Sałatka ze świeżych warzyw - 10 zł.
Gulab Jamun (małe indyjskie paczki w słodkim syropie) – 8 zł.
Paulaner 0,5 x 2 - 20 zł.
Suma: 120 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, ul. Podgórna 6

INTERNET: www.shivaz.com.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...