piątek, 25 lutego 2011

OBERŻA POD DZWONKIEM / ocena 3.69

Ilościowo na naszym blogu królują kuchnie: japońska, włoska, chińska, grecka i tajska. Z kolei rodzimą kuchnię reprezentuje Toga, a po części także i Bażanciarnia. Trochę skromny to wynik, jak na 53 opisane restauracje. Zgodnie zatem uznaliśmy, że wypadałoby rozwinąć ten temat.


ONA:
Miałam ostatnio okazję uczestniczyć w bardzo ciekawej dyskusji. Zapytano mnie dlaczego w restauracjach tak rzadko zamawiam dania kuchni polskiej, w końcu mieszkamy w Polsce i właśnie na takich smakach powinnam koncentrować się przede wszystkim. Odpowiadając na to pytanie byłam trochę pomiędzy młotem, a kowadłem. Z jednej strony rozumiem i jestem całym sercem za krucjatą mającą na celu promocję polskich specjałów, a z drugiej nieograniczony dostęp do nich mam na co dzień w mojej kuchni, w kuchni mojej Mamy, czy też Mamy lub Babci Marcina. Wprawdzie żadna z nich nie zamyka się tylko i wyłącznie na polskie smaki, jednak to właśnie we wcześniej wymienionych miejscach zdarza mi się jadać kuchnię polską najczęściej. Idąc do restauracji najczęściej szukam smaków trudno dostępnych w domowym zaciszu, choć przyznam szczerze, że też coraz trudniej je znajduję.

Wizyta w Oberży Pod Dzwonkiem była zatem próbą przekonania się do kuchni polskiej w wydaniu restauracyjnym oraz chęcią wyjścia naprzeciw oczekiwaniom wielbicieli tejże. Wystrój lokalu jest nieco przaśny, nawiązujący do wiejskiego charakteru, pełno tu różnych dziwnych tworów powstałych przy wykorzystaniu elementów drewnianych, beczek, kół, siodeł, lamp i podków. Całość odbiega charakterem od eleganckiej restauracji, dając w zamian wnętrze ciepłe i przytulne. Bardzo szybko poczułam się tu całkiem swobodnie, co w kontekście robionych przez nas zdjęć nie jest wcale takie łatwe i oczywiste. Naprawdę dużo zależy od nastawienia i stosunku obsługi do gościa. W tym wypadku spotkaliśmy się z ciepłym przyjęciem. Obsługiwał nas młody mężczyzna, który umiejętnie zagadywał klientów i oczywiście nie widział najmniejszego problemu w wykonywanych przez nas zdjęciach. Zaproponował nawet, że zawoła kogoś, kto pokaże nam sale na piętrze, te które w ciągu tygodnia są niedostępne dla gości. I tak trafiliśmy w ręce właścicielki lokalu (takie przynajmniej odniosłam wrażenie), która uraczyła nas kilkoma opowieściami o psach, drewnianych beczkach zdobywanych do udekorowania sali, kameralnych imprezach zamkniętych oraz weselach organizowanych nawet do 80 osób (dla wszystkich zainteresowanych tematem zrobiliśmy zdjęcia sali na piętrze). Bez wątpienia był to bardzo sympatyczny moment wizyty w Oberży.

Z menu wybrałam zupę szczawiową i pierogi. Zupa była smaczna i okraszona jajkiem na twardo. Była to jednak zdecydowanie najkwaśniejsza szczawiowa jaką w życiu jadłam. Pewnie dlatego w menu została nazwana zieloną kwaśnicą. Polecam zatem wielbicielom wszelkich kwaśnideł. Dalej pierogi. Zazwyczaj boję się ryzykować z zamawianiem tego dania, ponieważ w moim domu rodzinnym jest ono otoczone szczególną czcią, a przepis pochodzący z czasów, kiedy część mojej rodziny mieszkała pod Lwowem jest domowym skarbem. Tak się również składa, że najwyższą pozycję w moim rankingu zajmują pierogi ruskie (zamówiłam właśnie te). Moje zdziwienie było dość duże, kiedy rozkroiłam pierwszą sztukę. Szarobrązowe, mięsne nadzienie nijak nie przystawało do tego, do czego jestem przyzwyczajona. Szczerze mówiąc niespecjalnie lubię takie sytuacje. W większości przypadków po prostu zjadłabym to, co zostało mi podane, niestety w kwestii pierogów jestem ekstremistką i uznaję tylko i wyłącznie ruskie, dlatego też nieco skrępowana poprosiłam o wymianę. Było to o tyle nieszczęśliwe posunięcie, że przez kolejne 15 minut obserwowałam Marcina jedzącego swoje danie główne (nie chciałam go wstrzymywać, choć nie ukrywam, że byłam bardzo głodna). Pierogom daleko było od mojego domowego ideału (szczerze mówiąc wolę farsz bez cebuli). Jak zwykła mawiać moja Babcia, cały szkopuł polega na tym, żeby w pierogu było maksymalnie dużo farszu - tak dużo, żeby ugotowanie każdej sztuki bez rozklejenia się we wrzątku, wydawało się niemożliwością. Pierogi z Oberży były bez wątpienia ręcznie robione i powiem nawet, że dość smaczne. Podobało mi się również to, że farsz był pieprzny, choć było go zdecydowanie za mało, no i ciasto pozbawione było tej niepowtarzalnej delikatności względem tych domowych. Całe danie podlane zostało sporą ilością (jak dla mnie trochę zbyt sporą) masła ze zrumieniona bułka tartą. Potraktowałam to jako novum (dotychczas spotykałam się z masłem z cebulą lub cebulą i skwarkami). Przyznam jednak, że opcja z bułką pozytywnie mnie zaskoczyła. Na koniec podano nam lody waniliowe z gorącą czekoladą. Jakoś naiwnie wyobrażałam sobie, że w pucharku pełnym gorącej czekolady pływać będzie roztapiająca się kulka lodów waniliowych. Rozczarowałam się jednak trochę, bo choć lody jakościowo były dość dobre, to wspomniana gorąca czekolada w rzeczywistości zredukowała się do standardowej porcji sosu czekoladowego. Na plus liczę natomiast to, że gdy poprosiliśmy o deser na pół, nasze porcje podane zostały w oddzielnych pucharkach.

Przyznam szczerze, że chciałabym chodzić częściej na polskie specjały do restauracji. Od tych jednak wymagałabym jakiegoś powiewu świeżości, czegoś aspirującego do rangi nouvelle cuisine lub czegoś równie dobrego jak jedzenie domowe. Póki co dużo lepszą szczawiową podają ex aequo Mama i Babcia Marcina, a najlepsze na świecie pierogi wychodzą spod zwinnej ręki mojego Taty (opanowanie tej sztuki niezmiennie przypada w udziale najstarszej osobie w rodzinie). Jedzenie w Oberży Pod Dzwonkiem było OK, ale nie przekonało mnie do regularnych odwiedzin. Polecam jednak tym, którzy z różnych przyczyn tęsknią za domowymi smakami. Z pewnością znajdą tam jakąś ich część.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4-


ON:
Oberżę kojarzyłem od dawna z niezwykle otwartego podejścia do czworonogów. Lata temu wyczytałem w gazecie, że do restauracji można przyjść z psem, który nie dość, że otrzyma miskę wody, to jeszcze dostanie porcję mięsa, która zostanie przyrządzona wedle złożonego zamówienia. Pamiętam to szczególnie zapewne dlatego, że z artykułu wynikało, iż właściciele są w posiadaniu jamnika szorstkowłosego, a i ja wówczas właśnie takiego kochanego (a jednocześnie trochę nieusłuchanego) psiaka miałem :) Dziś szyld z jamnikiem wciąż dumnie wisi nad wejściem, choć zmianie uległa nazwa restauracji. Dowiedzieliśmy się, że choć psy wciąż są traktowane szczególnie, to nazwę trzeba było zmienić, bowiem nie każdy chciał urządzać wesele Pod Psem. Kompromis wydaje się udany - psiarze swojego lokalu nie stracili, a państwo młodzi świętują Pod Dzwonkiem.

Wnętrze można podzielić na dwie odrębne przestrzenie. Parter utrzymany jest w swojsko-drewnianych klimatach, gdzie w oczy rzucają się siedziska z beczek, stoły na bazie stojaków od maszyn do szycia, bar kryty drewnem oraz siodła na barowych stołkach. Górne piętro to z kolei dość sporej powierzchni pocztówka z przedwojennej, mieszczańskiej kamienicy (efektowny piec kaflowy, uroczy wykusz) z domieszką ozdób weselnych, niedźwiedziej skóry i kolejnego drewnianego baru, która to rezerwowana jest na szczególne okazje. Suma summarum bardziej odpowiada mi górny styl. Jakby go jeszcze dopieścić, tak aby było przytulniej oraz zaimportować na dół, to już naprawdę mogłoby być ciekawie.

Z menu pisanego szyfrem zamówiłem Tatarskiego kochanka, Szlachecki gust oraz połowę Gorącej mulatki. Dzięki zamieszczonej legendzie nie zdziwiłem się jednak, gdy na stół podano - tatar z cebulką, ogórkiem i kaparami - polędwiczki wieprzowe w czerwonym winie z rydzami w śmietanie, gotowanymi ziemniakami i bukietem surówek - lody z gorącą czekoladą. Co do tatara, to nie ukrywam, że ostatnim czasy był to mój ulubiony punkt w repertuarze potraw, tak jak trochę wcześniej - zupa cebulowa. Tatar jadłem często w domu, jak i restauracjach. Zamawiałem go kolejno w Hugo, Todze, Cactus Factorii (recenzja wkrótce) i właśnie w Oberży Pod Dzwonkiem. Niestety ta ostatnia na jakiś czas mnie z tatara wyleczyła i żałuję, że nie wybrałem jednak raków duszonych w maśle koperkowym. Do samego tatara mam co prawda tylko jeden, acz poważny zarzut. Podane mięso było przeraźliwie zimne przez co danie straciło cały urok. Trudno mi ocenić, czy dłuższy czas spędziło w lodówce, czy może na szybko było odmrażane, ale z taką temperatura spotkałem się po raz pierwszy i mam nadzieje ostatni. Co innego delikatne polędwiczki z przepysznym sosem. Były wyborne, a jakby jeszcze spoczywały w towarzystwie bardziej trafionych dodatków, aniżeli dość bezsmakowe ziemniaki oraz trzy surówki (z buraczków, czerwonej i białej kapusty), to uczciwie zasługiwałyby na piątkę. Początek był zatem niezbyt udany, środek wręcz przeciwnie, a decydować o ogólnym wrażeniu miał deser. Ten wypad średniawo (zbyt słodko i syropowato) i takie właśnie wrażenie po trzydaniowym posiłku mi pozostało. Ostatecznie przyznaję 3- za tatar, 4 za polędwiczki oraz 4- za lody.

Co do obsługi, to moja ocena końcowa musi być wypadkową czterech jej obszarów. Zamówienie przyjął od nas pogodny Pan kelner. Miałem przy tym wrażenie, że lubował się w dialogach z gośćmi, w takich niby to żarcikach, zabawnych puentach, grach słownych. Nie każdemu to może odpowiadać, ale mi jakoś szczególnie nie przeszkadzało i przyznaję 5-. Widząc nasze zainteresowanie górną kondygnacją, kelner przeprosił, że nie może nas teraz tam oprowadzić, bowiem jest sam na zmianie, ale że postara się załatwić, aby oprowadziła nas za chwilę właścicielka. Tak też się stało, a my przy okazji dowiedzieliśmy się wielu ciekawych informacji o historii lokalu, jego teraźniejszych troskach, jak i planach na przyszłość. Za obszar otwarcia na gości, poświęcenie im czasu oraz zaspokojenie ich ciekawości przyznaję zatem 5. Jako, że rozmowa przedłużyła się trochę, to kelner zasygnalizował dzwonkiem, że pierwsze dania podano i pora zejść na dół. Mniej więcej w tym samym czasie byliśmy świadkami nadejścia zmiany wieczornej i Pana kelnera zastąpiła Pani kelnerka. Równie młoda (zapewne również studentka) dość sprawnie radziła sobie z obowiązkami, lecz w zupełnie innym stylu, aniżeli jej poprzednik. Ten obszar cechował się niemalże absolutnym brakiem interakcji słownej. Była to wręcz zastanawiająca cisza, co oceniam trochę na minus, a konkretnie na 4-. Widać takie właśnie odnosi się wrażenie, gdy w przeciągu kilku minut jeden stolik obsługuje i ekstrawertyk i inowertyk. Ostatnim już aspektem obsługi, którego pominąć nie mogę jest pomylenie (ponoć przez kucharza) dania głównego, zamówionego przez Anię. Teoretycznie odjąć za to punkty powinna tylko Ania, bowiem to ona była najbardziej poszkodowana. Prawda jest jednak taka, że i dla mnie sytuacja nie była do końca komfortowa, co oceniam na 2. Po pierwsze posiłki jedliśmy oddzielnie, a po drugie wydłużyła nam się przez to wizyta i musieliśmy zmienić dalsze plany co do kinowego seansu.

Oberża nie zachwyciła mnie może zbytnio, ale swoistego uroku odmówić jej też nie mogę. Miejsce jest autentyczne, a właściciele realizują swoje dzieło w oparciu o wartości, w które wierzą. Przydałoby się jednak zrobić małą rewolucję w kuchni oraz odświeżyć menu, aby dzieło to przetrwało jeszcze długie lata. Mocno trzymam za to kciuki, bowiem lokal na zawsze kojarzyć mi się będzie z otwartością wobec czworonogów oraz jamnikiem szorstkowłosym. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to super sympatyczne skojarzenie :)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Zielona kwaśnica – 7 zł.
Tatarski kochanek - 25 zł.
Domowe pierogi – 15 zł.
Szlachecki gust – 43 zł.
Gorąca mulatka – 10 zł.
Dzbanuszek herbaty (zielona z trawą cytrynową) - 12 zł.
Suma: 112 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, ul. Garbary 54

INTERNET: www.oberza.com.pl

Bookmark and Share

piątek, 18 lutego 2011

INDIAN-OCEAN.PL (po "Kuchennych rewolucjach") / ocena 4.06 (zamknięta)

Pierwszy raz odwiedziliśmy Indian Ocean w połowie listopada zeszłego roku i szczerze mówiąc - powrotu nie przewidywaliśmy. Nie minęło jednak 8 dni, jak jeden z Czytelników (dzięki Iron) doniósł nam w komentarzach, że na poznańskie Rataje zawitała ekipa „Kuchennych rewolucji” z Magdą Gessler na czele. Ciekawość zmian przeważyła nad wcześniejszą deklaracją i po trzech miesiącach jesteśmy z powrotem :)

PS Opis naszych wrażeń sprzed "Kuchennych rewolucji" znajdziecie - tutaj.


ONA:
Przed kolejnymi odwiedzinami w Indian Ocean, przeczytałam swoją recenzję z ostatniej wizyty. Generalny wydźwięk był taki, że miejsce jest OK. i choć plastikowe sztućce, talerze i klaustrofobiczne wnętrze trochę przeszkadzają, to dla mieszkańców Rataj lubiących orientalne smaki, może to być miła odskocznia od wszechobecnych pizzerii. Przyznam szczerze, że kiedy dowiedziałam się, że do kolejnej odsłony "Kuchennych rewolucji" zgłosił się właśnie Indian Ocean (a właściwie Indian-Ocean.Pl – to poprawna nazwa) byłam trochę zaskoczona. Pomyślałam, że owszem można tu zmienić wiele rzeczy (choćby zastawę, organizację przestrzeni, TV, lodówkę, dorzucić kilka potraw do menu) jednak chyba nie potrzeba do tego Magdy Gessler!?

Jechałam tam z mieszanymi uczuciami, bo z jednej strony (o czym wspominam na każdym kroku) kuchnia indyjska to chyba nie moja bajka, "Kuchennych rewolucji" w tawernie Artemis/Kapetanis nie mogę zaliczyć do jakoś szczególnie spektakularnych, a i wspomniane przeze mnie ewentualne zmiany wydawały się być raczej oczywiste. Zaskoczenie, przeżyłam już na etapie obserwacji wystroju z zewnątrz (zawsze mam ku temu sposobność, kiedy Marcin robi zdjęcie wejścia). Moim oczom ukazał się bowiem całkiem przytulny, ciepły i tętniący kolorami azyl, pośród szarego blokowiska. Zmiany (oprócz powiększenia sali jadalnej) nie były może powalające - dodano kilka lampek z kolorowych koralików, tiulowe zasłonki, poduszki w soczystych kolorach, świeże kwiaty na barze, a jedną ze ścian ozdobiono estetycznym zdjęciem/fototapetą z Indii. Myślę, że przy stosunkowo niewielkim nakładzie kosztów wyciśnięto z tego niepozornego wnętrza całkiem sporo.

Po zajęciu miejsc, młody kelner przyniósł nam ładnie wydane, proste menu. I tu kolejne zaskoczenie, w karcie pojawiły się absolutnie wszystkie moje życzenia ;) – dwie zupy, dania z rybami, dodatkowa sałatka no i Mango lassi (kartę wzbogacono także nowymi deserami). Pomna przejedzenia jakie zafundowałam sobie ostatnim razem, postanowiłam skupić się wyłącznie na daniu głównym (zostawiając trochę miejsca na ewentualny deser). Wahałam się pomiędzy trzema daniami – dwoma z rybą i jednym wegetariańskim. O ile z Palak Panner zrezygnowałam w pierwszej kolejności (przypomniało mi się, że jakiś czas temu na jednym z blogów znalazłam bajecznie prosty przepis na ser panner) to w dalszym wyborze pomógł mi pan kelner informując, że polecałby raczej Fish Armitsari, bo choć ostre, to nieco łagodniejsze od Fish Rogani. Otrzymaliśmy również informację, że poziom ostrości dania może być w miarę możliwość dostosowany do życzenia klienta. Do tego domówiliśmy ryż Saffron i sałatkę Indian Ocean Special na pół. I tu kolejne zaskoczenie, danie bardzo mi smakowało. Było zupełnie inne niż wszystkie dotychczas wypróbowane przeze mnie dania indyjskie, co pozwala mi sądzić, że być może zbyt szybko przekreśliłam możliwości kulinarne Hindusów. Owszem i tutaj bogata mieszanka orientalnych przypraw sprawiała, że trudno było wyabstrahować poszczególne składniki - dominowało curry, dało się jednak również wyczuć nuty chili i imbiru, reszta jednak pozostała smakową tajemnicą. Spore kawałki jędrnej ryby (póki co w daniu nie ma jeszcze jednej konkretnej, a kucharze eksperymentują z różnymi gatunkami) spowitej kremowym sosem o wielu obliczach (próba wyłapania wszystkich smaków stanowi tutaj naprawdę niezłą zabawę) wg. mnie jest pozycją zasługującą na uwagę. Do tego ryż z orientalnymi przyprawami oraz delikatna sałatka (kapusta, marchewka, papryka w sosie jogurtowym) łagodząca ostrość dania głównego i mamy bardzo przyjemny dla podniebienia zestaw. Na koniec jeszcze kilka łyków słodko-słonego (zdecydowanie bardziej słodkiego) gęstego, kremowego, orzeźwiającego Mango lassi i byłam więcej niż zadowolona.

Opuszczając lokal stwierdziłam, że choć początkowo trochę niechętnie podchodziłam do faktu przeprowadzenia "Kuchennych rewolucji" właśnie tu, to jednak było warto. Na Magdzie Gessler powieszono już zapewne wszystkie psy więc nie ma sensu, aby po raz kolejny publicznie wytykać słabości programu (szczerze mówiąc nie miałabym z tego żadnej przyjemności, ani satysfakcji, chyba nawet z pewnej przekory wobec tej ogólnej niechęci, główną bohaterkę programu darzę sympatią – bez wątpienia jest barwna i pełna pasji). Pozostaje mi więc pogratulować jej całkiem udanej przemiany Indian Ocean. Z przyjemnością zawitam tam ponownie.

PS Kiedy już wychodziliśmy, właścicielka lokalu podeszła do nas i zapytała czy smakowało. Nie potrafiłam podarować sobie tej sposobności i postanowiłam pogawędzić na temat programu, oczekiwań i efektu. Rozmowa trochę rozwiała moje wątpliwości co do decyzji właścicieli o udziale w "Kuchennych rewolucjach". Dowiedziałam się również wielu zakulisowych informacji, którymi bardzo chętnie bym się podzieliła, niestety nie wiem czy mogę - nie chcę nadużywać ewentualnego zaufania jakim obdarzyła mnie rozmówczyni. Powiem jedynie, że Indian Ocean to nie tylko chwilowa fanaberia właścicieli, ale ich sposób na to, aby polsko-hinduskie małżeństwo mogło spokojnie mieszkać w naszym kraju/mieście. To tak dla romantyków ;)

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Gdy około godz. 17:00 dotarliśmy na osiedle Czecha, to jakąkolwiek rewolucję ciężko było dostrzec. Na zewnątrz było jeszcze jasno, a lokal w środku był słabo oświetlony, co wręcz sprawiało wrażenie zaciemnienia. Dopowiem, że wykonaliśmy dwa komplety zdjęć – przy wejściu i wyjściu. Na blogu zdecydowaliśmy się jednak umieścić te wieczorne, bowiem takie też zamieściliśmy ostatnio, a zatem dużo łatwiej tutaj o porównanie. Uczepię się jednak na chwilę tego oświetlenia, ponieważ i wieczorna aura nie sprzyja ekspozycji lokalu. Jeśli nawet w środku stawiamy na przytulne ciemności, to dałbym jakiś mniej lub bardziej oświetlony szyld nad lokalem, bowiem jeśli jedyne oznakowanie mieści się na szybie, to pod wieczór jest zupełnie niewidoczne. Prawdopodobnie jednak właśnie dzięki temu (a także temu, że nie było jeszcze emisji indyjskiego odcinka „Kuchennych rewolucji”) nie musieliśmy przebijać się przez tłumy gości, ciekawych efektów tej przemiany.

To co wymagało w IO największych zmian to oprawa posiłku z wnętrzem w roli głównej. Uczciwie trzeba przyznać, że rewolucja w tym obszarze nie zawiodła. Nie dość, że pomarańczowe ściany przemalowano na ciemny róż, z sali zniknął telewizor i lodówka, a bar zapełnił się owocami i kwiatami, to poprzez wyburzenie jednej ze ścian - zwiększono niemal dwukrotnie powierzchnie. Obecnie jest siedem stolików, zamiast dotychczasowych trzech, a charakter lokalu oddalił się od formatu take away w kierunku restauracyjki. W dodatku całkiem przytulanej restauracyjki, bowiem doszły także zasłony na oknach, poduszki na krzesłach, lampki imitujące lampiony oraz tematyczna fototapeta na jednej ze ścian. Wykończenia te mogłoby być co prawda trochę lepszej jakości, niemniej wierzę, że na wszystko przyjdzie czas, gdy dotychczasowe nakłady zaczną się zwracać z nawiązką. Czego mi jeszcze brakowało, to więcej światła na sali. Nie żebym był zwolennikiem włączenia dotychczasowego, górnego oświetlenia, ale rozważyłbym ustawienie trzech lampek na stołach przy oknach. Ponadto, skoro na każdym stoliku znajdują się dwie świeczki, to koniecznie zapalałbym je gościom wieczorem, aby nie musieli spożywać posiłku w półmroku. Zauważyłem też, że odległość między dwoma stołami pod fototapetą była dość niewielka i za mną nikt już by się wygodnie nie rozsiadł. To jednak detale, natomiast ogólne wrażenie z metamorfozy jak najbardziej na plus.

Może nie rewolucja, ale ewolucja spotkała też kartę menu. Zarówno dosłownie (teraz jest to różowa książeczka, zamiast pomarańczowej kartki) jak i w kontekście zawartości. I choć mam wrażenie, że nie zniknęło żadne danie z wcześniejszej karty, to doszły nowe, które już na pierwszy rzut oka wydają się bardziej trafione. I tak są dwie zupy, których wcześniej w ogóle brakowało, jest wreszcie sałatka, która oddaje bardziej ducha Indii niż polsko-grecki miszmasz, jest większy wybór mięs (jagnięcina), doszły ryby, poszerzono ofertę dla wegetarian, a wreszcie rozbudowano dział deserów. Brakuje jedynie alkoholu, ale to już zapewne kwestia koncesji, o którą może być trudno ze względu na pobliską szkołę. Wahałem się trochę, czy zamówić dokładnie to samo, co ostatnio i porównać smaki, czy pójść w nowe dania i zobaczyć, czy trafne było ich wprowadzenie do karty. Zwyciężyło to drugie rozwiązanie, a ja zamówiłem zupę Mulligatawany oraz jagnięcinę Mutton Madras, a do tego herbatę Masala. Pomni też sporych porcji dodatków tym razem zamówiliśmy je na spółę (ryż Safron oraz sałatka Indian Ocean Special). Równie wspólny był deser w postaci Mango lassi. Gdy nasz stół powoli zaczął być zastawiany, miła była to dla oka różnica względem ostatniej wizyty. Koniec z plastikowymi tackami, kubkami i sztućcami. Teraz króluje ceramika, stal i szkło. Do tego drobiazg, ale jakże estetyczny - sztućce każdorazowo owijane żółtą lub zieloną serwetką i przewiązywane czerwonym sznurkiem. Przejdę jednak do sedna, a zacznę od gęstego i aksamitnego kremu Mulligatawany, w którym wyczuwalne były smaki przyprawy curry oraz soczewicy, i który to zawierał całkiem sporej wielkości kawałki piersi z kurczaka. Właśnie tego mi brakowało, gdy byłem w IO ostatnio. Jak najbardziej trafione preludium indyjskiej uczty. Dalej były kawałki mięciutkiej jagnięciny w sosie na bazie curry, cebuli i czosnku. Co ciekawe, Ania rybę miała w tym samym sosie, ale smakował on trochę inaczej - był jakby bardziej słodkawy. Dla mnie to przesłanka do stwierdzenia, że nie mają jednego gara z sosem i zalewają nim wszystkie danie, a nad każdym daniem pracują oddzielnie. Oprócz sposobu podania żadnej metamorfozy nie przeszedł ryż basmati z szafranem, zatem ominę tu jego opis. Wolę wspomnieć o trafionym specjale w postaci miksu kapusty, marchewki, papryki oraz zielonego groszku, zalanych dressingiem na bazie jogurtu. Nie dość, że unikalny to smak, to jeszcze idealnie dopasowany do pikantnych dań. Podobnie zresztą jak Mango lassi, którego miła słodycz łagodzi wszelką pikanterię. Raz jeszcze muszę natomiast spróbować herbaty Masala, bowiem jakoś po jednej filiżance trudno mi sobie wyrobić opinię. Wiem, że jest doprawiona przyprawami (w tym kardamonem), jest słodkawa i w smaku przypomina bardziej kakao niż herbatę, ale jeszcze nie do końca wiem, czy ją lubię :) Ostatecznie przyznaję 4+ za krem z kurczaka, 4+ za jagnięcinę, 4 za sałatkę, 3+ za ryż, 4+ za Mango lassi.

Jak na jedynie dwa zajęte stoliki, to swoje na podanie dań (nie licząc zupy) odczekaliśmy. Suma summarum warto jednak było czekać, tak jak i warto dodać, że w Indian pracuje trzech kucharzy – Polak oraz dwóch Hindusów i właśnie na hinduską zmianę mieliśmy okazję trafić. Na sali obsługiwał nas z kolei równie uprzejmy co ostatnio Pan kelner, choć trzeba przyznać, że ten był zdecydowanie bardziej zorientowany w temacie i jakby bardziej zaradny. Posłużę się przykładem. W karcie sąsiadują ze sobą dania łagodne, lekko pikantne oraz pikantne. Bywa, że określenia te w różnych restauracjach mają zupełnie inne znaczenie. Ja wybrałem lekko pikantne, ale Pan kelner dla pewności opisał jeszcze stopień ostrości i dopytał, czy moje danie ma być choć lekko pikantne w stronę łagodnego, czy lekko pikantne w stronę ostrego. Odpowiedziałem (jak zapewne 90% gości), że tak pośrodku. Kilka chwil po podaniu kelner dopytał raz jeszcze, czy wszystko w porządku i czy danie nie jest przypadkiem zbyt ostre. Jak dla mnie było właśnie w sam raz, ale miło z jego strony, że się o to troszczył. Podczas wizyty kątem oka spostrzegłem też jak właścicielka lokalu wędrowała kilka razy z uśmiechem na ustach z kuchni do baru i z powrotem. Może to szczegół, ale właśnie tego autentycznego uśmiechu w wielu restauracjach brakuje. W Indian on jest i chwała im za to :)

Reasumując, podobnie jak i Ania - nie do końca rozumiem, dlaczego Magda Gessler jest niezbędna, aby poprawić w lokalu pewne zdawałoby się oczywistości. Wystarczyło zapytać o niedociągnięcia swoich gości, a zapewne tak jak i my wskazaliby bez wahania na wnętrze, zastawę oraz braki w menu. Nie mam jednak zamiaru dochodzić genezy decyzji o sprowadzeniu ekspertki i towarzyszących jej kamer, bowiem choć mam czasem wątpliwości, co do proponowanych przez Panią Gessler rozwiązań (szczególnie pomysłów na promocję), to przyznać muszę, że tutaj rewolucja się udała. Obecnie jest bowiem zarówno smaczniej, jak i przytulniej. W dodatku mam wrażenie, że Indian Ocean bardziej zasłużyło sobie na efekty medialnego szumu, aniżeli tawerna Artemis/Kapetanis. Ale choć w IO smakuję mi bardziej, a atmosfera jest przyjemniejsza, to jednak recenzja A/K jest najczęściej czytaną na naszym blogu. Taka jest bowiem magia telewizji. Rozumiem to i czekam z niecierpliwością na indyjski odcinek z Poznaniem w tle, bowiem tylko popularność rodem z małego ekranu jest w stanie zachwiać tymi nieco niesprawiedliwymi proporcjami.

PS Jak zerkniecie na ostateczną ocenę to wychodzi na to, że niewielki lokal w blaszaku na Ratajach uzyskał lepsze noty niż niejedna wystawna restauracja (depcząc przy tym po piętach Bażanciarni, czy Fidelio). Można się z tym zgadzać lub nie, ale nasz system ocen zrównuje wagę jedzenia, obsługi, wystroju i ceny. Tym samym, wygrywa nie ten kto jest ideałem w dwóch dziedzinach, a wyłożył się w kolejnych dwóch, ale ten kto trzyma przyzwoity poziom we wszystkich obszarach. Tak jest właśnie w Indian Ocean :)

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4+


POST SCRIPTUM
Ostatecznie indyjsko-poznański odcinek "Kuchennych Rewolucji" wyemitowano w sobotę 19 marca. Jeżeli go przegapiliście, to jeszcze nic straconego, bowiem powtórkę obejrzeć można na tvnplayer.pl.

KOSZTORYS:
Mulligatawany (indyjska zupa krem z kurczaka) - 6,95 zł.
Fish Amritsari (lekko pikantna ryba w sosie o smaku curry, cebuli i czosnku)- 17,95 zł.
Mutton Madras (lekko pikantna jagnięcina w sosie o smaku curry, cebuli i czosnku)- 23,95 zł.
Safron Rice (sypki ryż indyjski typu basmati z dodatkiem przypraw indyjskich) - 4,95 zł.
Indian Ocean Special (kapusta, marchewka, papryka i zielony groszek w dressingu jogurtowym) - 7,95 zł.
Mango lassi (napój jogurtowy ze świeżego mango) - 6,95 zł.
Herbata Lipton (miętowa) - 5 zł.
Masala Tea - 5,95 zł.
Suma: 79,65 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.06

ADRES: Poznań, os. Czecha 73
INTERNET: www.indian-ocean.pl

Bookmark and Share

piątek, 11 lutego 2011

FISCHERS FRITZ / ocena 6.09

Kulminacyjnym punktem naszej berlińskiej przygody był lunch w restauracji Fischers Fritz, której Michelin konsekwentnie od czterech lat przyznaje dwie gwiazdki (**) oraz cztery komplety skrzyżowanych sztućców, a Gault Millau dodaje od siebie 19 punktów w 20 stopniowej skali. Nie byliśmy zatem tutaj może zbyt oryginalni, ale ocena 6 od Zjeść Poznań należy się jak nic. Jeszcze niedawno o restauracji na szóstkę tylko gdybaliśmy, a dziś ją Wam przedstawiamy!


ONA:
Stolik we Fischers Fritz zarezerwowałam na 2 miesiące przed wyjazdem do Berlina. Poniekąd spowodowane to było doświadczeniami z Dublina, gdzie wszystkie restauracje w jakikolwiek sposób związane z czerwonym przewodnikiem okazały się dla nas niedostępne właśnie ze względu na brak rezerwacji z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Ponadto, posiłek ten miał być częścią świętowania urodzin Marcina, więc zależało mi, abyśmy mieli zapewniony stolik właśnie w ten konkretny dzień. Udało się i muszę przyznać, że sam dwumiesięczny czas oczekiwania sprawił nam dużo przyjemności i rozpalił wyobraźnię. Menu przejrzeliśmy tyle razy, że znaliśmy je prawie na pamięć, a dyskusje o tym, czy i jak zaskoczy nas kuchnia Christiana Lohse wypływały częściej niż nakazywałby rozsądek.

Fischers Fritz mieści się w berlińskim hotelu The Regent, przy Charlottenstrasse (całkiem blisko Unter den Linden). Elegancki przepych i blichtr tego pięciogwiazdkowego hotelu nieco mnie onieśmielił (nieczęsto sypiam w hotelach 5 gwiazdkowych, a i nasze mieszkanie od standardu takowych dzielą raczej lata świetlne). Nie dając się jednak zafiksować natrętnym myślom, że jestem tutaj niczym uboga krewna, udałam się do restauracji, wyjaśniając najpierw kwestię rezerwacji oraz pozostawiając w eleganckiej szatni okrycia wierzchnie. Biorąc pod uwagę fakt, że moja znajomość języka Goethego ogranicza się do mało swobodnego wypowiedzenia „ja, ja natürlich” oddałam płaszcz Pani z obsługi zwracając się do niej po angielsku (od tego momentu, żadna osób z obsługi, a było ich kilkanaście nawet nie "zająknęła się" do nas w innym języku).

Kiedy doprowadzono nas do stolika i kiedy Marcin po dżentelmeńsku odstąpił mi miejsce na cudownie wygodnej kanapie, rozpoczęłam obserwację wnętrza. Wnętrze to był właśnie element, który kładł się niewielkim cieniem na wizji lunchu idealnego, gdyż na zdjęciach ze strony internetowej wydawało się ono nieco przyciężkie i zbyt bogate (choć ostatnio zdjęcia te zostały odświeżone). Miałam wrażenie, że zostało zaprojektowane zgodnie z wymogami elegancji, obliczonym dla kogoś starszego od mnie o jakieś 30 lat. Po fakcie mogę jednak stwierdzić, że przyjemnie się rozczarowałam, bo choć preferuję wnętrzarski minimalizm, to wystrój Fischers Fritz sprawił, że czułam, że jestem w miejscu wyjątkowym, estetycznie dopieszczonym, przytulnym i wyrafinowanym. Odpuszczę sobie szczegółowe opisy, bo z tym najlepiej zapoznacie się na zdjęciach, jednak zapewniam, że moje obawy okazały się być mocno na wyrost.

Najpierw podano nam bardzo ładnie oprawioną kartę win. Możecie sobie wyobrazić wybór trunku z karty wielkości encyklopedii (jednak kartę win też szczegółowo przestudiowaliśmy już wcześniej w internecie). Ze względu na duży sentyment do niemieckich rieslingów zdecydowaliśmy się na butelkę reńskiego Weingut Jochen Dreissigacker 2009 (zdradzając tym samym ulubioną Mozelę). Nasz wybór został skwitowany krótkim „Excellent choice”. I choć zamówione wino z pewnością było dużo mniej „excellent” od tego, które zamówiłabym, gdybym zamieniła się na pensje z prezesem banku, to i tak to krótkie pochlebstwo, pięknie rozładowało atmosferę. Dalej przyszedł czas na wybór dań. I tak zdecydowałam się na emincé z dorady, pieczoną barwenę z puree prowansalskim i sosem z owoców morza oraz babę z sosem szafranowym. Wyjaśnię przy okazji, że emincé to potrwa o rodowodzie szwajcarskim (choć często pojawiają się również wzmianki o jego francuskim pochodzeniu) i odwołuje się przede wszystkim do sposobu krojenia mięsa. Moja ryba pokrojona została w zgrabne sześciany, ułożona w jeszcze zgrabniejszy walec i przełożona płatkiem selera. To wszystko pojawiło się w towarzystwie delikatnego kremu z awokado z cytrynowym pieprzem. Mówiąc banalnie „poezja smaku”. Wszystko było subtelne i wyrafinowane, ale jednocześnie wyraziste, z czym jednak nie do końca zgodził się Marcin. Równocześnie zajadał się bowiem swoją porcją wędzonego węgorza. Aromat tego dania był bardzo wyrazisty (może nawet za bardzo, ale pisze to tylko w kontekście dorady) przez co moja przystawka wydawała się Marcinowi trochę nijaka. Danie główne było równie smaczne. Pyszna barwena, delikatnie zrumieniona z zewnątrz, ale nadal soczysta i sprężysta w środku, podana na zielonym puree prowansalskim z najpyszniejszym na świecie sosem z owoców morza. Stałym czytelnikom nie muszę się zapewne tutaj reklamować, ale jak powszechnie wiadomo jestem chodzącym postrachem dla wszystkich krabów, homarów, małży, ostryg, langustynek itd. Sos był GENIALNY, ponadto podany w eleganckiej sosjerce, co pozwoliło mi na delektowanie się nim prawie bez ograniczeń (było go znacznie więcej niż potrzebowałam). Nie ukrywam, że wybór tego dania był jednak pewnym kompromisem, ponieważ o ile barwena oraz wspomniany sos bardzo mnie kusiły, to puree ziemniaczane już trochę mniej (ziemniaki mogę zjeść, ale szczerze mówiąc nie przepadam za nimi). Moje puree było jednak smaczne, choć i tak pozwoliłam sobie podkraść małą porcję ryżu z przyprawami z dania Marcina. Na koniec przyszedł czas na babę namoczoną w sosie z szafranu i czarnego bzu, przystrojoną płatkiem kawowego karmelu i podaną z sorbetem limonkowym oraz malinową bezą. Całość bardzo smaczna i wyrazista, choć nie uwiodła smakiem tak bardzo, jak przystawka i danie główne. Być może to również kwestia samej porcji deseru, która była naprawdę sycąca. Bardziej od mojego smakował mi deser Marcina. Przy okazji chciałabym sprostować, to co zaraz przeczytacie, lub już przeczytaliście w recenzji Marcina. Jego deser to nie była ZWYKŁA czekolada (co zapewne będzie próbował przeforsować, bo toczymy o to mniej lub bardziej zażarte boje). Zaserwowany krem czekoladowy to była najprawdziwsza na świecie feeria smaków i kontrastów. Wiem, że to wszystko brzmi jak wyświechtany frazes, ale głęboki smak czekolady, złamany wytrawnością wędzonej herbaty, dosmaczony mirabelkową słodyczą i delikatnymi nutami tasmańskiego pieprzu górskiego nie może zostać nazwany po prostu czekoladą (nie, nie i jeszcze raz nie!). Oprócz wybranych przez nas dań głównych, otrzymaliśmy jeszcze dwa miłe przerywniki (amuse bouche i pre-dessert). Przed starterem na stole pojawił się mus z dyni z estragonowym majonezem i niewielkim kawałkiem homara, a przed deserem, goździkowy sorbet z maliną i malinową bezą. Oba czekadełka były pyszne, żadne z nich nie jest jednak uwzględnione w menu lokalu, gdyż było poczęstunkiem od szefa kuchni (zmieniającym się stosownie do jego wizji). Kilka zdań należałoby się także, bardzo dużej porcji, pięknie podanego pieczywa. Poprzestanę jednak na tym, że stanowiło wyśmienitą selekcję różnych gatunków chleba.

Chciałabym Wam jak najdokładniej i najlepiej przybliżyć smaki tamtych potraw, ale wszystkie moje słowa wypadają jakoś blado, niezgrabnie i nie oddają tego wszystkiego, o czym chciałabym Wam powiedzieć. Nie dość jednak, że w restauracji raczyliśmy się pysznym jedzeniem, to jeszcze zostaliśmy obsłużeni na najwyższym poziomie. Przykro mi to stwierdzić, ale na obu polach leżymy w Poznaniu na łopatkach. Bo choć wierzę, że w pewnych miejscach w naszym mieście (i w Polsce) można spotkać perełki w pewien sposób ocierające się o poziom kuchni na światowym poziomie, to chyba jednak czeka nas jeszcze wiele lat, zanim zawód kelnera stanie się w Polsce prawdziwym zawodem, a nie sposobem na przeczekanie studiów lub mniej udanego okresu w życiu. Wiem, że najnowszy trend w obsłudze kelnerskiej nakazuje jak najmniejszą teatralność gestów, kładąc nacisk na najprostszych formach interakcji kelner-gość (żeby nie odwracać uwagi od najważniejszego, czyli jedzenia), ale zapewniam Was, że obsługa w Fischers Fritz potrafiła znaleźć tu złoty środek.

Podsumowując, uważam, że każdy powinien choć raz w życiu zafundować sobie posiłek w restauracji tego pokroju. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że są ludzie, dla których jedzenie nie jest na tyle ważne, aby bezwzględnie podporządkowywać jemu plan wyjazdu, czy domowe finanse i szanuję to. Jestem jednak pewna, że takie miejsca jak Fischers Fritz powinien regularnie odwiedzać każdy restaurator (a przynajmniej każdy, kto chciałby stworzyć lokal na wysokim poziomie) żeby garściami czerpać inspiracje oraz wiedzieć do czego dążyć i czego wymagać od swoich pracowników. Ja mam już kolejną zagraniczną restaurację na oku. Najbardziej chciałabym jechać do Kopenhagi, do restauracji Geranium. Miałam ją na oku na długo przed finałem Bocuse d’Or, w którym Rasmus Kofoed zdobył główną nagrodę i jeszcze zanim lokal zmienił adres. Oczywiście przy okazji wpadłabym również do restauracji Noma. Na te dwa miejsca muszę jednak jeszcze trochę poczekać, względnie znaleźć sponsora ;)

PS Po cichu liczę, że być może uda nam się skusić choć część z Was na kulinarną wycieczkę do Berlina. Pochwalić się bowiem musimy, że w styczniu poznaliśmy bardzo sympatyczną parę, która pod wypływem blogowej zapowiedzi wyjazdu do Fischers Fritz, również zarezerwowała tam stolik. Jestem niezmiernie ciekawa ich odczuć.

Jedzenie: 6
Obsługa: 6+
Wystrój: 6
Jakość do ceny: 6


ON:
Wielokrotnie zastanawiałem się, jaka jest różnica między docenianymi na świecie restauracjami, a tymi z rodzimego podwórka. Oczywiście domyślałem się, że może to być kwestia aranżacji wnętrz oraz ceremoniału obsługi, ale ciekawiło mnie co innego, a mianowicie poziom smaku. Czy jest tak, że płacę odpowiednią cenę za całą otoczkę, a w gruncie rzeczy jedzenie jest na podobnym poziomie - tylko ładniej podane? Czy może smak powala od pierwszego do ostatniego kęsa i nie ma się wówczas żadnych wątpliwości, że akurat ta restauracja zasługuje na dwie gwiazdki. Szczerze przyznam, że bałem się trochę tej konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością. Był to strach przed doznaniem zawodu, że nie smak tutaj może decydować, ale cały ten anturaż. Jednocześnie była wielka ciekawość, czy jeśli sednem tych wszystkich gwiazdek i punktów jest jednak smak, to czy będę w stanie to wyczuć i docenić? Czy może są to niuanse odczuwalne tylko i wyłącznie przez wrażliwe podniebienia najlepszych kulinarnych krytyków na świecie, a cała reszta stara się jedynie za nimi podążać, snobując się przy tym na znawców?

Przejdźmy jednak do rzeczy... The Regent brzmi dostojnie, jednak budynek hotelu z zewnątrz niezbyt pasował do moich wcześniejszych wyobrażeń. Nie była to wiekowa kamienica, a sporej kubatury, nowoczesny, ośmiopiętrowy gmach z betonu - ot, coś na kształt większego i bardziej foremnego poznańskiego Sheratona. Gdy weszliśmy do środka ukazał się nam zupełnie inny obraz - bogactwo i dostojność z jego wszystkimi atrybutami - marmurami, kryształowymi żyrandolami oraz antycznymi meblami. Po przejściu przez hol skręciliśmy w lewo, a następnie długim, sklepionym, i obitym drewnem korytarzem dotarliśmy do recepcji Fischers Fritz, gdzie zaopiekowano się naszymi kurtkami, a następnie zaprowadzono do stolika na właściwej już sali restauracyjnej. Wnętrze tejże było z jeszcze innej bajki. Z jednej strony były tam bogato zdobione żyrandole, drewniane obicia ścian i marmurowy kominek, w okolicach którego znajdował się nasz stolik, a z drugiej strony na ścianach wisiały wyłącznie obrazy reprezentujące sztukę współczesną, na podłodze znajdowała się miękka wykładzina, a meble były tylko lekko stylizowane w duchu epoki. Przyznam, że połączenie jak najbardziej udane. Ktoś zapewne zarzuci, że nazbyt pretensjonalne. Ja jednak tego na miejscu nie czułem. Odczuwałem za to nadzwyczajną wygodę, której towarzyszyło uczucie bezpieczeństwa i spokoju.

Najpierw podano nam przepastną kartę win, której trzy egzemplarze możecie zobaczyć na zdjęciu wnętrza z kominkiem, a która to zawierała wyselekcjonowane trunki w cenie od 38 do 3600 € za butelkę (na kieliszki już od 11 €). Następnie podano po dwie ascetyczne, ale bardzo estetyczne i przejrzyste karty - lunch menu oraz dinner menu. Dopowiem, że zamówienia na lunch są we Fischers Fritz przyjmowane w każdy dzień tygodnia od godz. 12:30 do 14:00. Było to o tyle dla nas wygodne, że mogliśmy raczyć się nim w niedzielę, podczas gdy oferta lunchowa większości berlińskich restauracji z wyższej półki, dostępna jest wyłącznie od poniedziałku do piątku. W sezonowo zmienianym menu znalazło się sześć przystawek, sześć dań głównych (tylko jedno mięsne - przepiórka) oraz cztery desery. Koszt posiłku złożonego z jednego dania to 24 €, z dwóch - 35 €, a z trzech - 47 €. Idea jest przy tym taka, że mogą to być dowolnie zestawione dania - zarówno przystawka, danie główne i deser, jak i trzy dania główne, a nawet trzy desery, jeżeli ktoś tak akurat woli. My zdecydowaliśmy się na wariant klasyczny. Jako przystawkę zamówiłem tatar z wędzonego węgorza z kremem chrzanowym i galaretką z zielonych jabłek. Jako danie główne - grillowaną doradę z perskim ryżem oraz sosem na bazie jogurtu, kardamonu i kolendry. Jako deser - krem z czekolady Jivara i wędzonej herbaty z sosem mirabelkowym i mrożonym serkiem twarogowym, a także tasmańskim pieprzem.

Po nalaniu wina do kieliszków na środek stołu podano nam czekadełko w postaci prostych i skromnie wyglądających, ale bardzo smacznych kawałków ciasta a la krakersy własnego wypieku. Następnie podano pierwszy talerzyk. Dużo czytałem o wielkości dań w tego typu restauracjach. Byłem zatem przygotowany na ich rozmiary, a jednocześnie ciekawy, czy można się takim trzydaniowym lunchem najeść. I oto tu przede mną postawiono talerzyk z minimalną porcją jakiegoś smakołyka. Byłem zatem przekonany, że to zamówiona przeze mnie przystawka. Kilka sekund później oprzytomniałem jednak i zrozumiałem, że to amuse-bouche - jeden kęs od szefa kuchni przed podaniem właściwego posiłku. Homar na dyniowym musie z estragonowym majonezem był REWELACYJNY. Było to prawdziwe dzieło kulinarne w miniaturce i aż dziw że można coś takiego wyczarować na 4 cm kwadratowych. Nim przestałem jeszcze przeżywać tego smakowego objawienia, a przyszła pora na przystawkę, która w porównaniu z amuse-bouche wydała się całkiem sporych rozmiarów. Na stół podano jednocześnie misę z sześcioma gatunkami pieczywa oraz talerzyk z masłem. Tatar był bardzo wyrazisty i wręcz ZJAWISKOWY w smaku, a przyozdobiono go płatkami suszonych jabłek i koperkiem. Kosztowałem go jak najmniejszymi kawałkami, aby jak najdłużej móc się nim delektować. Już miałem żałować, że się skończył, a podano dwa kawałki WYŚMIENITEJ dorady z grilla, które przełożono ziołami oraz płatkami kwiatów. Do tego kopczyk idealnie doprawionego ryżu, a także osobna z nim miseczka, którą mogłem podarować Ani. I jeszcze odświeżający smak sosu, który uznałbym w normalnych warunkach za wzorowy, jednak spróbowałem tego od Ani, aby stwierdzić, że ten mój jest "tylko" wyróżniający. Gdy zakończyliśmy spożywać danie główne, nie dałem się zwieść po raz drugi i w mig zorientowałem się, że przede mną nie postawiono zamówionego deseru, a pre-dessert od szefa kuchni. Kolejne dzieło kulinarne w miniaturce, ale tym razem był to sorbet z goździków z maliną oraz bezą malinową. Oj, zaczynały mi się te zwyczaje coraz bardziej podobać :) Zamawiam tylko trzy dania i zastanawiam się, czy będę je tylko smakował, a dostaję aż sześć dań oraz tak PRZEPYSZNE pieczywo, że nie było można nie być najedzonym (na lunch przybyliśmy o 12:30 bez śniadania, a kolację o 21:00 zjedliśmy bardziej dla zachowania rytmu posiłków, aniżeli z głodu). Przyszła pora na właściwy deser, który przyozdobiono jadalnym złotkiem, kukurydzianymi płatkami ciasta, gałązką ziół oraz kwiatem - bratkiem. I tutaj z Anią toczymy mały spór. Mi bowiem mój deser smakował, ale Ania była wręcz nim zachwycona. Ja czułem w nim kilka smaków, a Ania całe ich spektrum. Moja ocena wynika z faktu, że przy przystawce i daniu głównym przeżyłem szok kulturowy, który wynikał z różnicy poziomu dań serwowanych w najlepszych poznańskich restauracjach, a tych z Fischers Fritz. W przypadku deseru tego szoku zabrakło, choć być może nie umiałem deserowego poziomu dostatecznie docenić, bo i wielkim miłośnikiem deserów nie jestem. Lubię po południu siąść przy kawie i zagryźć czymś słodkim na zasadzie podwieczorku, jednak słodycze zaraz po posiłku, to nie do końca mój ulubiony styl. Niewykluczone zatem, że przy następnej wizycie zamiast deseru zamówię deskę serów, albo dwie przystawki lub też dwa dania główne. Zobaczymy, jak będzie, a póki co ostatecznie przyznaję 6+ za przystawkę, 6+ za danie główne i „tylko” 5 za deser.

Wszystko to trochę kosztowało i wiele osób, z którymi o tym rozmawialiśmy uznało, że 134 Euro, a zatem 528 złotych, to cena wręcz niewyobrażalna jak za posiłek w restauracji. Oceniając jednak poziom cen należy zwrócić uwagę na kilka faktów. Uwzględniając ceny w innych uznanych restauracjach, trzeba przyznać, że oferta lunchowa we Fischers Fritz jest nadzwyczaj dobra. W Berlinie jest to bowiem jedyna dwugwiazdkowa restauracja i choć jest jeszcze 11 tych jednogwiazdkowych, to ze świecą szukać w nich tak przystępnej oferty (jedynie Facil broni się ze swoim lunchem za 39 euro). Żeby jednak daleko nie szukać, to w poznańskim La Passion du Vin zapłaciliśmy zaledwie 121 zł mniej, a dodam, że choć w LPdV przyznałem pięć z plusem za jedzenie, a w FF szóstkę, to różnica smaków jest znacznie większa, niż wskazują na to oceny. Po wizycie we Fischers Fritz zmianie uległy bowiem moje percepcje ocen i jeśli przyznałem tam szóstkę, to nigdzie w Poznaniu nie powinienem dać piątki. Okiełznam jednak tę pokusę, bowiem poznański blog musi przystawać do poznańskich, a nie berlińskich realiów. Wracając jednak stricte do cen, to zawarty w nich był także podatek VAT oraz obsługa, za którą kilka poznańskich restauracji liczy sobie ekstra 10% do rachunku. Za jakość do ceny śmiało zatem przyznałbym FF najwyższą notę, gdyby nie fakt, że odszukałem detaliczną cenę wina i jak dla mnie przebitka 500% to zbyt wiele i należy się za to minus.

Osobny akapit zarezerwowałem dla obsługi, bowiem i w tej kwestii doznałem iście kulturowego szoku. Naprawdę nie wiem, jak oni mają to wszystko poukładane, ale organizacja obsługi była fascynująca. Jedna Pani podaję karty, jeden Pan nalewa wino, inny nakrywa do stołu. Dwójka kelnerów jednocześnie donosi nam z kuchni dania i polewa je sosem. Towarzyszący im Pan wskazuje na każde z nich i opowiada o składnikach, z jakich zostały przyrządzone, a skończywszy - dopytują jeszcze, czy może mamy jakieś w tej kwestii pytania. Gdy kelnerzy przychodzili parami po zastawę, zawsze padało pytanie czy smakowało, a zanim podano deser przyszedł Pan z przyrządem, za pomocą którego zbierał okruszki. Łącznie nasz stolik obsługiwało siedmiu kelnerów we frakach, którzy zjawiali się z różnych stron i zawsze akurat wtedy, gdy trzeba. Nie zabrakło żadnej przysłowiowej kropki nad i - była to istna perfekcja. Ktoś powie, że zbędny ceremoniał, ale wierzcie mi, że w żaden sposób nie dało się odczuć, że może to być fałszywe. Wręcz przeciwnie - z pracy kelnerskiej bił autentyczny entuzjazm i szczera troska o wygodę gości. Ujęli mnie tym do granic i napiwek jak nic się należał. A jak reagowali na aparat w tak szacownej restauracji? Czy obawiali się, jak niektórzy restauratorzy, że wykradniemy ich unikalne przepisy i skopiujemy oryginalne wnętrza? Otóż nie, było inaczej - podszedł kelner i zaproponował, że to on zrobi zdjęcie, tak abyśmy mogli być na nim we dwóje :)

Zdarza mi się czytać opinie rodzimych szefów kuchni, że w gwiazdkowych restauracjach nie ma niczego, czego sami nie byliby w stanie odtworzyć na podobnym poziomie, ale różnica tkwi w koniecznym dla Michelina, a zbędnym wg nich anturażu, produktach oraz odbiorcach, którzy byliby gotowi wypełnić taką restaurację. Ja trochę inaczej to postrzegam. Jestem bowiem pewien, że gdyby byli naprawdę w stanie odtworzyć takie dania, jakie serwują we Fischers Fritz, to i odbiorcy by się znaleźli. Proszę mi przy tym wierzyć, że nie tylko oprawa, ani produkty stanowią tutaj prawdziwą różnicę. Różnica tkwi przede wszystkim w MISTRZOSTWIE smaku!

PS Jeśli tak spędzać mam teraz urodziny, to ja chcę mieć urodziny co miesiąc! Nie codziennie i nie co tydzień, ale właśnie co miesiąc. Takich chwil nie powinno się bowiem rozmieniać na drobne. To ma być święto. Zaiste było to prawdziwe święto kulinarne, za które serdecznie Tobie Aniu DZIĘKUJĘ :)

Jedzenie: 6
Obsługa: 6+
Wystrój: 6
Jakość do ceny: 6-


POST SCRIPTUM
Po fakcie musimy przyznać, że wypracowany przez nas styl fotografii nie do końca sprawdza się w tego typu restauracjach. Nie bez przyczyny zachodni blogerzy wyspecjalizowali się w trybie makro. Nie żeby dania były tak niewielkie, ale w każdej potrawie mamy do czynienia z mnóstwem szczegółów, które warto byłoby oddać w pełni. Grunt, że dziś jesteśmy już tego świadomi i postaramy się, aby każdy kolejny wyjazd do gwiazdkowej restauracji owocował coraz to lepszymi zdjęciami.

KOSZTORYS:
Trzy daniowe menu lunchowe (Emincé von der Dorade mit Sellerie, Avocadocrème und Zitronenpfeffer; Filet von der Rotbarbe mit provenzalischem Kartoffelstampf und Safran-Krustentierjus; Baba in Holunder-Safran-Sirup getränkt mit heißer Himbeermeringue und Sorbet von griechischem Joghurt) – 47 €
Trzy daniowe menu lunchowe (Tartar von geräuchertem Havelaal mit Granny Smith und Meerrettich; Gegrillte Dorade mit persischem Dattelreis Ayran von Kardamon und Koriander; Creme von Jivara Schokolade und geräuchertem Tee, Mirabellenessenz mit geeistem Quark und Tasmanischer Bergpfeffer) – 47 €
Weingut Jochen Dreissigacker 2009 Riesling QbA trocken 0,75 – 40 €
Suma: 134 €

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 6.09

ADRES: Berlin-Mitte, Charlottenstrasse 49 (Hotel The Regent Berlin)
INTERNET: www.fischersfritzberlin.com

Bookmark and Share

środa, 9 lutego 2011

Zjeść Poznań na wakacjach - BERLIN 2010

Berlin od Poznania dzieli 280 kilometrów, które można pokonać pociągiem w niespełna dwie i pół godziny. Dla mieszkańców Poznania jest to zatem najkrótsza droga, aby poznać restauracje na światowym poziomie. Stolica Niemiec pochwalić się może bowiem aż trzynastoma gwiazdkami Michelin oraz trzema wyróżnieniami Bib Gourmand. Dziś zapraszamy Was do relacji z naszej berlińskiej przygody, choć zaznaczamy, że spostrzeżenia z kulminacyjnego lunchu w restauracji Fischers Fritz postanowiliśmy opublikować pojutrze - jako odrębny post, co pozwoli nam ocenić ją tymi samymi kategoriami, jakimi oceniamy każdy odwiedzony lokal w Poznaniu :)


Weihnachtsmarkt przy Gedächtniskirche
W drodze do KaDeWe mieliśmy okazję przejść wzdłuż i wszerz tradycyjny jarmark bożonarodzeniowy przy Kościele Pamięci Cesarza Wilhelma zwanym popularnie Kościołem Pamiątkowym. Wśród stoisk oferujących lokalne specjały kulinarne, ozdoby świąteczne oraz inne wyroby rękodzielnicze, skusiliśmy się na jabłko w karmelu (1,50 €) oraz porcję pieczonych kasztanów (2,20 €). I tak jak jabłko było pyszne, ale też wcześniej nam już znane, tak do kasztanów musimy się jeszcze przekonać. Póki co, nie czujemy bowiem fenomenu połączenia smaku ziemniaka ze smakiem orzecha. Coś w tych kasztanach musi jednak być, bo choć z niecierpliwością odliczaliśmy sztuki do końca naszej 100 gramowej porcji, to za naszymi plecami ustawiały się prawdziwe kolejki.


KaDeWe
Kaufhaus des Westens to drugi z największych domów towarowych w Europie, po londyńskim Harrodsie. To także ponad stuletnia tradycja oraz 2 tysiące pracowników, obsługujących każdego dnia 180 tys. klientów. Jako, że 60 tys. metrów kwadratowych to dla nas zbyt wiele, to skupiliśmy się wyłącznie na szóstym piętrze, które jest prawdziwą świątynią dla każdego smakosza. Wybierać tam można z 34 tys. produktów, w tym około 3400 win oraz ponad 1300 gatunków sera. Jest zresztą wszystko od A do Z, a dalsze wymienianie mija się z celem. To po prostu trzeba zobaczyć. Niestety nie wszystko zobaczycie na naszych zdjęciach, bowiem pracownicy KaDeWe mają obsesję na punkcie aparatu fotograficznego i na każdym kroku o tym przypominają. Kto zatem nie był, temu musi wystarczyć kilka szybkich ujęć wykonanych z mniejszego lub większego ukrycia. Wracając jednak do tematu, wierzcie lub nie, ale nie ma delikatesów bliżej Poznania, w których pod jednym dachem dostaniecie pieczywo Lenôtre (zdjęcie nr 3), świeżego diabła morskiego (zdjęcie nr 8) oraz szampana Krug Clos d'Ambonnay 1995 (zdjęcie nr 11). Wrażeń moc, a powierzchnia ogromna. Od tego wszystkiego idzie się zmęczyć, a przede wszystkim zgłodnieć. Daleko jednak szukać nie trzeba, bowiem wśród labiryntów stoisk są zarówno firmowe bary z szampanem - takich marek jak Moët & Chandon (zdjęcie nr 2), Veuve Clicquot, Deutz i Jacquart, jak i około 30 knajpek serwujących specjały z różnych stron świata. I choć wśród nich jest nawet bistro sygnowane nazwiskiem Paul'a Bocuse (słynnego francuskiego szefa kuchni), to my zdecydowaliśmy się na sprawdzone Gourmet Bouillabaisse.

www.kadewe.de


Gourmet Bouillabaisse
Knajpka ta specjalizuje się w jednej potrawie - bouillabaisse - zupie rodem z Marsylii, do której przyrządzenia wykorzystuje się różne gatunki ryb śródziemnomorskich, czosnek, pomidory, oliwę, pieprz i szafran. W karcie mamy cztery warianty zupy, które różnią się bogactwem składników, a tym samym ceną (od 8,95 do 28 €). My zdecydowaliśmy się na wersję podstawową - Marmite Bouillabaisse - co prawda bez krewetek, małży i homara, ale z grzankami z sosem aioli oraz bagietką Lenôtre. Zdecydowaliśmy się także na jedno z czterech dań z karty, które nie jest bouillabaisse, a mianowicie tuzin małży nowozelandzkich zapiekanych z masłem ziołowym (11,50 €). Do posiłku domówiliśmy po kieliszku idealnie schłodzonego wina. Ania wybrała Picpoul de Pinet, a Marcin - Muscadet de Sevre et Maine (4,90 i 4,80 €). W tym miejscu chcielibyśmy przytoczyć Wam pewną historię. Otóż półtorej roku temu na jednym z kulinarnych blogów wyczytaliśmy same superlatywy odnośnie tego właśnie baru. Odwiedziliśmy go miesiąc później będąc święcie przekonani, że poczujemy prawdziwe niebo w gębie - najlepszą bouillabaisse poza Marsylią. Niestety przy tak wielkich oczekiwaniach, niezwykle trudno jest o spełnienie i suma summarum wyszliśmy lekko zawiedzeni. Tym razem startowaliśmy jednak z zupełnie innego pułapu oczekiwań i przyznać musimy, że smak odebraliśmy bardzo na plus. Poziom smaku prawdopodobnie w ogóle się nie zmienił, niemniej sytuacja ta świetnie obrazuje, jak dużo zależy od przyjętej wcześniej postawy. Po fakcie mamy tego pełną świadomość i dlatego Gourmet Bouillabaisse polecamy szczerze, ale nie będziemy już dodawać, że to najlepsza bouillabaisse, której smak możemy przywołać w każdej chwili. Lepiej się bowiem oczarować na plus, aniżeli niepotrzebnie rozczarować :)


Lei e Lui
Kolejnego dnia wybraliśmy się do muzeum Martin-Gropius-Bau na wystawę Laszlo Moholy-Nagy, a później umówiliśmy się na kolację z Honoratą, która gościła nas w Berlinie i której w tym miejscu chcielibyśmy za tę gościnę serdecznie podziękować! Wstępnie umówiliśmy się w Viet Bowl na Zimmerstrasse, bowiem ten właśnie lokal polecali nam Jagienka i Bo - czytelnicy bloga, których poznaliśmy na organizowanym w listopadzie spotkaniu przy kieliszku Beaujolais Nouveau i których pozdrawiamy! Niestety choć zgodnie z tablicą zamieszczoną na drzwiach lokal powinien być otwarty do 17:00, to z niewyjaśnionych przyczyn był zamknięty już o godz. 16:00, a sprzątająca w środku obsługa nie potrafiła wytłumaczyć się przekonująco z zaryglowanych drzwi. Udaliśmy się zatem do Lei e Lui - ulubionej restauracji Honoraty. Serwują tam, jak sami to określają - potrawy kuchni orientalno-śródziemnomorskiej, przygotowywane niemal wyłącznie na bazie produktów organicznych. Trzeba przyznać, że restauracja bardzo przytulna, a właściciel równie uprzejmy, co oryginalny. Co jeszcze zapamiętamy z Lei e Lui? Przepyszną sałatkę, smaczne dania główne (od 15 do 17,50 €), bioorganiczne piwo pszeniczne (3,20 €) oraz zupełnie nieczytelną kartę menu, która nie dość, że po niemiecku, to jeszcze pisana ręcznie przez Włocha i to tak, aby zmieściła się na kartce A4, choć w rzeczywistości trudno byłoby zmieścić opis tych wszystkich potraw na czymś mniejszym niż arkusz A3 ;)

www.lei-e-lui.de


Weihnachtszauber na Gendarmenmarkt
Najbardziej okazały ze wszystkich berlińskich jarmarków bożonarodzeniowych. Nie to, że odwiedziliśmy wszystkie i teraz porównujemy, ale ufamy Honoracie, która jest na miejscu od kilku lat i doskonale orientuje się w temacie. My zresztą mijaliśmy po drodze łącznie przynajmniej cztery jarmarki i przyznać musimy, że właśnie ten przewyższał wszystkie inne zarówno ofertą, jak i organizacją (ma nawet własną, całoroczną stronę internetową). Jedyny minus jest taki, że wstęp jest płatny 1 €. Nie jest to dużo i naprawdę warto wydać te pieniądze, ale jakby nie patrzeć, to jarmark traci na tym jakąś cząstkę autentyczności. Trudno zatem orzec, czy bliżej mu do atrakcji dla turystów, czy też do imprezy dla mieszkańców Berlina.

www.gendarmenmarktberlin.de


Arema
Bar z jedzeniem jakich w Berlinie wiele, ale to właśnie Arema była najbliżej odstąpionego nam przez Honoratę mieszkania. I to jest ta przewaga Berlina nad Poznaniem, że u nas niemal wszystko skupione jest w centrum, a tam mieszkaniec niemal każdej ulicy ma knajpkę tuż pod nosem. My mieliśmy Aremę, w której dawniej mieścił się sklep rzeźnicki, o czym do dziś przypominają zachowane na ścianach kafle. I choć wielkich uniesień kulinarnych tam nie zaznaliśmy, to zarówno flammkuchen z rukolą, pomidorami i białym serem (6,80 €), jak i sznycel wiedeński (8,70 €) były na całkiem przyzwoitym poziomie. Miło było również po całodziennych wędrówkach wychylić tam kufel pszenicznego piwa.

www.arema-restaurant.de


Döner Kebab
W restauracji Fischers Fritz mieliśmy kontakt z gastronomią na iście światowym poziomie. Nie zamykamy się jednak mentalnie w pięciogwiazdkowych hotelach i wciąż jesteśmy otwarci na smaki ulicy. Szczególnie wtedy, gdy jest okazja spróbować czegoś najlepszego w swojej kategorii. Plan był zatem taki - Marcin idzie na najlepszy döner kebab i najlepsze currywurst w całych Niemczech, a Ania idzie na najlepszy falafel. Adresy znaliśmy, bowiem Honorata była tak miła, że już ostatnio wskazała nam te miejsca. Tym razem nie starczyło nam jednak czasu. Zdesperowany Marcin nie poddał się bez walki i jeszcze o godz. 23:25 poprosił o kebab w najbliższej otwartej budce (zdjęcia nr 1 i 2). Nie był on z pewnością najlepszy w Berlinie, ale był zdecydowanie smaczniejszy od każdego serwowanego w Poznaniu i nie ma się co dziwić, bowiem to tam, a nie tutaj jest milionowa mniejszość turecka. A że smak najlepszego döner kebabu wciąż Marcina nęci, to zamieszczamy również niewyraźne wspomnienie tego "die beste!" - z restauracji Hasir Kreuzberg (zdjęcie nr 4). Niepodważalną rekomendacją jest tutaj fakt, że lokal założył w 1978 r. sam Mehmet Aygün - wynalazca tejże potrawy.

www.hasir.de



Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...