piątek, 26 listopada 2010

SUSHI-BUSHI / ocena 3.75

Całkiem niedawno pokusiliśmy się o mały eksperyment. W trzy dni z rzędu odwiedziliśmy trzy sushi bary. W zamyśle, taka intensywność doznań miała ułatwić nam porównywanie oferowanych smaków. Na pierwszy ogień poszło Hanami, później Violet Sushi & Yakitori, a na koniec nieznane nam wcześniej Sushi-Bushi. W dwóch pierwszych nie mieliśmy przy sobie aparatu, a zapis naszych wrażeń ograniczył się do opublikowania komentarza pod dotychczasowymi postami. Zapraszamy jednak do zapoznania się z naszą relacją z trzeciej wizyty.

PS Ofertę dowozową lokalu opisaliśmy tutaj.


ONA:
Zgodnie z tym co napisaliśmy we wstępie, zanim trafiliśmy do Sushi-Bushi odwiedziliśmy Hanami i Violet Sushi & Yakitori. W przypadku tego pierwszego niestety dość boleśnie się rozczarowałam. Otóż, jeszcze niedawno w komentarzach do posta o Hanami usilnie stawałam w obronie tego lokalu (choć przyznaję, że całkowicie odzwierciedlało to moje ówczesne odczucia, lunch był naprawdę dobry), jednak po ostatniej wizycie, przeszłam na drugą stronę barykady. Nie chodzi o obsługę i wystrój - te były w porządku, gorzej sprawy się miały z jedzeniem. Gdyby był to jedyny sushi bar w Poznaniu, prawdopodobnie ta wizyta byłaby moją ostatnią (a choć rzadko przyznaję się do tego publicznie, to sushi bardzo lubię). W stosunku do ostatniej recenzji w moich oczach zyskał natomiast Violet (absolutny zwycięzca tego zestawienia). Obsługa tym razem była rewelacyjna, a jedzenie bez zarzutu. Wróćmy jednak do sedna tej recenzji, czyli Sushi-Bushi.

O lokalu nie wiedzieliśmy kompletnie nic poza tym, że znajduje się na osiedlu Na Murawie. Na kilka dni przed wizytą, dowiedziałam się jednak, że lokal zastąpił istniejący tam niegdyś sushi bar Nigiri. Ostudziło to trochę mój zapał, bowiem o Nigiri usłyszałam wcześniej kilka nie do końca pochlebnych opinii. Przerażało mnie również to biedne i mało atrakcyjne logo Sushi-Bushi. Moje nie najlepsze nastawienie, podsycane było jeszcze przez kompletnie nieudaną wizytę w Hanami.

Z zewnątrz lokal nie zachęcał (logo i elewacja kojarzyły mi się wyłącznie ze sprzedażą części do samochodów japońskich), ale po przekroczeniu progu wrażenie to kompletnie się zatarło. Niewielkie, ale nie klaustrofobiczne wnętrze urządzone zostało w kolorach bieli i zieleni. Na ścianach wisiały podświetlane fotografie z motywami japońskimi, a w oknie stały żywe kwiaty doniczkowe oraz wysoki, zielony bambus. Zaskoczyło mnie również, że w środku tygodnia, z dala od ścisłego centrum, miejsca w lokalu zapełnione były niemal w 100%. Stosunkowo duża liczba gości była tu obsługiwana przez zaledwie jedną osobę, dlatego nasze zamówienie zostało przyjęte po dość długim czasie oczekiwania. Równie długo czekać musieliśmy na wybrany przez nas zestaw. Muszę przy tym zaznaczyć, że menu lokalu zostało skonstruowane w mało przejrzysty sposób, co utrudniało nam swobodne komponowanie naszego zamówienia, dlatego zdecydowaliśmy się po prostu na 2 zestawy, w skład których wchodziło 6 sztuk nigiri (z łososiem, tuńczykiem i rybą maślaną) oraz kilka zestawów maki (futomaki i hosomaki), w których dominowała krewetka i łosoś (pieczony i surowy). Samo jedzenie zaskoczyło mnie na plus. Być może nie był to Everest sztuki suszarskiej, ale wierzcie mi, że w porównaniu z Hanami wypadło naprawdę nieźle. Gdybym jednak miała się do czegoś przyczepić, to do ilości majonezu. Wolałabym, żeby było go mniej, najlepiej wcale (z tego typu dodatków wolę jednak serek Philadelphia) Drugi zarzut formułuję pod adresem dodatku papryki w futomaki z krewetką. Jak dla było to kompletnie nieudane i jakby przypadkowe połączenie. Surowa papryka jest tak wyrazista w smaku, że zdominowała całkowicie pozostałe składniki krążka i kompletnie zniweczyła nutkę orientalizmu w posiłku (o ile w przypadku sushi możemy mówić jeszcze o jakimkolwiek orientalizmie). Do reszty nie mam większych zastrzeżeń, przyznaje uczciwie, że wszystko dość mi smakowało. Całość popijaliśmy dzbankiem kiepskawej herbaty sencha (nie wiem czy to kwestia herbaty, czy raczej niesmacznej, poznańskiej wody).

Generalnie, mimo kilku uwag, lokal zaskoczył mnie raczej na plus. Być może odbarwione gdzieniegdzie blaty stolików mogą trochę zniechęcać, a i specyficzny zapach unoszący się w lokalu trochę drażni (ja wyraźnie wyczuwałam tam dalekie nuty nadmorskiego ośrodka wczasowego, w którym w dzieciństwie na śniadanie karmiono mnie zupą mleczną "z kożuchem"), jednak z całą odpowiedzialnością mogą stwierdzić, że nie było źle.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 3+
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4-


ON:
Sushi ma zakusy, aby zawładnąć smakiem naszego miasta. I choć nie ma tu mowy o władzy absolutnej (królująca nam pizza jest tania i wyprzeć łatwo się nie da), to sushi barów mamy bez liku i wychodzą one ze swoją ofertą co raz dalej poza centrum. I tak oto Winogrady mają swoje Sushi-Bushi, do którego jechałem zupełnie nie wiedząc, jakich smaków mogę się spodziewać.

Dość alternatywny to widok, kiedy wejście do sushi baru znajduję się tuż obok klatki schodowej w kilkunastoletnim bloku. Do bloków absolutnie nic nie mam. W trochę starszym bloku się wychowałem, a dziś w trochę nowszym mieszkam. Nie jest to jednak krajobraz, w którym sushi baru się spodziewam i stąd pewnie mój podświadomy sceptycyzm, gdy Sushi-Bushi wreszcie dojrzałem. Prawda jest jednak taka, że sceptycyzm ustąpił miejsca ciekawości, gdy tylko przekroczyłem próg i znalazłem się w jasnym, niewielkim, ascetycznym, ale na jakiś sposób przytulnym wnętrzu.

Nie jestem fanem zestawów sushi, ale z tak mało przejrzystej karty menu nie byliśmy w stanie wybrać nic innego, jak właśnie zestawy (ekonomika wskazała nie jeden duży, a dwa mniejsze). Przyznaję, że podane sushi wyglądało bardzo przyzwoicie. Dostrzegłem jednak sztuczki, które zapewne zastosowano, aby lokal wyszedł na swoje. I tak oto futomaki nie składa się z 6 kawałków, a tylko z 5. Niby nic i nie każdy to pewnie zauważy, ale jakby nie patrzeć, to jesteśmy do tyłu o 17%. Każdy smakosz sushi powinien za to dostrzec, że próżno w futomaki szukać takich składników jak tykwa, czy japońska rzepa. Jest za to niepotrzebne bogactwo papryki, szczypioru i majonezu. I właśnie te niepasujące do sushi składniki, to obok ubogiej oferty specjałów (brak m.in. tatara, kawioru czy tempury)- moje dwa główne zastrzeżenia w kwestii oferowanych smaków. Nie wybrzydzam. Ogólnie jest OK., ale można by popracować nad smaczkami, tak aby zastrzeżeń do Sushi-Bushi nie było wcale. Dopracować należałoby też obsługę, bo choć rozumiem, że czekam na zamówienie, a nawet na rachunek, to jednak nie powinno być tak, że jak proszę o dokładkę wasabi to czekam, czekam i czekam. Inna sprawa, że dać tak mało wasabi do kilkudziesięciu kawałków sushi, to też trzeba mieć wyobraźnię ;)

Sushi-Bushi zaskoczył mnie na plus, względem wcześniejszego sceptycyzmu. Jakby wyeliminować z potraw paprykę i majonez, a dodać szósty kawałek futomaki, większy wybór specjałów, a także lepszą obsługę, to byłby bardzo duży plus i świetny powód, aby od czasu do czasu zjeść sushi na Winogradach. Szczególnie, że cena nie odstrasza.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 3+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


POST SCRIPTUM:
W styczniu odwiedziliśmy ponownie Bushi (już bez aparatu), prosząc przy tym o zastąpienie papryki - awokado. Nie było z tym żadnego problemu, co ośmieliło nas, aby następnym razem poprosić jeszcze o zastąpienie majonezu - serkiem Philadelphia :)

KOSZTORYS:
Zestaw TORO (5 szt. futomaki z łososiem teryaki, serkiem, awokado i sałatą; 5 szt. futomaki z krewetką, majonezem, awokado i sałatą; 5 szt. futomaki z surimi, majonezem, papryką i sałatą; 6 szt. maki z tuńczykiem i ogórkiem) - 75 zł.
Zestaw TOKIO (5 szt. futomaki z krewetką, papryką, szczypiorem, majonezem i sałatą; 6 szt. maki z łososiem i ogórkiem, 2 szt nigiri z łososiem; 2 szt nigiri z tuńczykiem; 2 szt nigiri z rybą maślaną) - 55 zł.
Dzbanek zielonej herbaty sencha - 7 zł.
Suma: 137 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.75

ADRES: Poznań, os. Na Murawie 8/3
INTERNET: www.sushipoznan.com

Bookmark and Share

sobota, 20 listopada 2010

Restauracja na szóstkę

Dotychczas najwyżej ocenioną przez nas restauracją jest La Passion du Vin (4.78) i choć jeszcze wyższe noty przyznaliśmy za Gotowanie z szefem kuchni Hotelu Sheraton, to nie była to stricte ocena restauracji Fusion, a raczej przygotowanej przez hotel oferty specjalnej. Czy istnieje zatem w Poznaniu restauracja, która ma szansę na ocenę 6.00? Czego w restauracjach szukamy - jakiego poziomu smaku, wystroju, obsługi oraz jakości do ceny? Czy mamy jakiś punkt odniesienia? Z takimi właśnie pytaniami chcielibyśmy się dziś pokrótce zmierzyć.

Wśród gastronomicznych wyroczni niekwestionowany prym od lat dzierży czerwony przewodnik Michelin, którego armia anonimowych inspektorów corocznie przemierza świat w poszukiwaniu godnych uwagi restauracji. Już sam fakt umieszczenia restauracji na liście rekomendacji Michelin jest ogromną nobilitacją, jednakże te najlepsze z najlepszych klasyfikowane są poprzez trójstopniowy system oceny. Jedna gwiazdka (*) oznacza bardzo dobrą kuchnię w swojej kategorii; dwie gwiazdki (**) - doskonałą kuchnię, dla której warto zboczyć z trasy; trzy gwiazdki (***) - wyjątkową kuchnię, wartą specjalnej podróży. Do tego dochodzą jeszcze wyróżnienia Bib Gourmand (dobra kuchnia w korzystnej cenie), czy komplety skrzyżowanych sztućców (przyznawane w skali od 1 do 5 za szczególną prezencję i komfortowe wnętrza). Niestety, jak dotąd żadna poznańska restauracja nie została wymieniona w przewodniku Michelin, nie mówiąc już o jakimkolwiek wyróżnieniu lub gwiazdce. Tegoroczne rekomendacje otrzymało za to 15 restauracji z Warszawy i 17 z Krakowa. Czy Poznań został pominięty, bo inspektorzy tu nie docierają, czy może tak bardzo odstajemy kulinarnie? Naszym zdaniem, nie jesteśmy na ich szlaku wędrówek, ale też nie jesteśmy na nim, bo nie wysyłamy żadnych sygnałów, że warto ten szlak o Poznań poszerzyć.

Ocenę na poziomie 6.00 rezerwujemy sobie zatem na restaurację, która w naszym odczuciu miałaby realną szansę na gwiazdkę Michelin. Póki co, punktem odniesienia jest dla nas (wyróżniona jedną gwiazdką *) restauracja Martin Wishart w Edynburgu, gdzie Ania półtora roku temu odbyła kurs kulinarny, pod którego wrażeniem jest po dziś dzień. Obejrzyjcie zresztą film, a dowiecie się w 7 minutowym skrócie, czego w Poznaniu szukamy...


PS W grudniu mamy zamiar zweryfikować nasz punkt odniesienia, poprzez wizytę w berlińskiej restauracji Fischers Fritz, której Michelin od czterech lat konsekwentnie przyznaje dwie gwiazdki (**). Relację z tej kulinarnej wyprawy umieścimy na blogu :)

Bookmark and Share

środa, 17 listopada 2010

INDIAN OCEAN (przed "Kuchennymi rewolucjami") / ocena 3.69 (zamknięta)

Wizyta w Indian Ocean odświeżyła znany nam już problem natury metodologicznej, który powraca jak bumerang, przy okazji recenzji skromniejszych przybytków. Otóż, gdyby stosować surowe reguły i oceniać restauracje wyłącznie przez porównanie z innymi, wszystkie małe, niepozorne knajpki poległby z miejsca na wystroju i obsłudze, co w efekcie dałoby zapewne ocenę oscylującą pomiędzy 2, a 3. Idąc tym tropem, Ania postanowiła oceniać lokale w swojej kategorii (nie siląc się na próbę porównania Bażanciarni z Wok to Walk), podczas gdy Marcin obstaje przy swoim i postanowił podjąć się oceny lokalu w kontekście całego bloga. I co ciekawe, kolejny raz mimo odmiennych metodologii - przyznaliśmy niemal identyczne oceny.

PS Opis naszych wrażeń po "Kuchennych rewolucjach" znajdziecie - tutaj.


ONA:
Niech tam, przyznam się już na początku: nie przepadam za kuchnią indyjską. Zdecydowanie bardziej wolę kuchnię prostą i subtelną. Pisałam już o tym a propos Reeta’s Haveli i od wtedy zdania nie zmieniłam. Poziom intensywności smaku indyjskich potraw sprawia, że różnice w składnikach dań są bardzo słabo wyczuwalne. I tak groszek od ziemniaka można odróżnić chyba tylko na podstawie kształtu i samej struktury warzywa. Restauracje indyjskie odwiedzam raz na pół roku i są one dla mnie wówczas ciekawą odskocznią od jedzenia, które preferuję na co dzień.

O Indian Ocen słyszałam już wiele pozytywnych opinii, które jednocześnie oswajały mnie z myślą, że nie jest to restauracja, a raczej niewielkich rozmiarów osiedlowy bar, specjalizujący się w daniach na wynos. Opinię tę w pewnym stopniu podzielam, gdyż zaiste samo pomieszczenie jest raczej niewielkich rozmiarów, a i 99% klientów korzysta z menu na wynos. Pozytywnie zaskoczy się jednak ten, który po Indian Ocean będzie spodziewał się osiedlowej spelunki. Owszem, wnętrze jest małe, ale dość przytulne, kolorowe i czyste. Na pomarańczowych ścianach ozdobionych orientalnymi ornamentami wiszą kolorowe fotografie z różnych zakątków Indii. Razi jedynie bucząca lodówka coca coli w rogu sali oraz jaskrawo niebieska, tiulowa ozdoba okna (ten element uznaję jednak za swobodne nawiązanie do kolorowego, indyjskiego kiczu). Jeżeli dodać do tego sympatycznego Pana z obsługi, który bardzo się starał, żeby przybliżyć nam wszystkie obcobrzmiące nazwy z menu, to mamy dość udane połączenie (oczywiście jeśli ktoś nie planuje wybrać się tam na kolację przy świecach). W związku z tym, że lokal należy raczej do tych niskobudżetowych postanowiliśmy trochę zaszaleć i wypróbować kilka dań z karty. I tak, wypróbowałam wespół z Marcinem plater ulubionych (czyli mieszankę przystawek, na którą składały się warzywne sajgonki, samosy i serowe bhaja), papa dum, puri, sałatkę z kozim serem (jedyna dostępna), wegetariańskie curry z ryżem basmati i mleczne kuleczki gullab jamun na deser.

Najpierw na stole zjawił się Papadum, czyli cieniutkie, chrupiące wafle (określenie zapożyczyłam z menu) przyprawione ziołami i usmażone na głębokim tłuszczu. Do tego podano porcje miętowego sosu, który trochę "zalatywał" chemicznymi dodatkami. Całość ok, z naciskiem na same wafle. Dalej talerz przystawek. I tu sajgonki choć zgrabne i chrupiące, to raczej bezsmakowe (mam na myśli nadzienie), dalej równie chrupiące i równie zgrabne, ale bardziej wyraziste w smaku trójkątne samosy oraz solidne kule lekkiego ciasta wypełnionego roztopionym serem – te były najsmaczniejsze. Co do samego dania głównego to nie wybiło się ono ponad dobrze znany mi standard – sypki ryż oraz pikantny, pełen warzyw sos, z dominującą nutą mieszanki przypraw curry (co oczywiście w kontekście nazwy mojego dania nie było żadnym zaskoczeniem). Całość była dość smaczna, dla wielbicieli kuchni indyjskiej może nawet bardzo smaczna. Do curry podano również sałatkę z kozim serem. Sałatka to raczej taki polski, domowy fusion ze sztucznym dressingiem z torebki, ale jej kwaśny smak trochę przełamywał monotonną pikantność sosu curry. Do tego podano jeszcze pszenny, smażony na oleju chlebek puri. Tego specjału wypróbowałam zaledwie mały kawałek, ale to dlatego, że zaczynałam już odczuwać skutki ogromnego zamówienia, a chciałam spróbować jeszcze choć kęs deseru. Zjadłam więc jedną smażoną, mleczną kuleczkę w słodkim syropie. Deser uznaję za ciekawy i udany, choć w syropie zupełnie nie wyczułam kardamonu (a miał to być właśnie syrop kardamonowy). Pomijając kwestię tego, że przyszło mi się zmierzyć z plastikowymi talerzami i sztućcami (za którymi mówiąc eufemistycznie nie przepadam) oraz tego, że prawie wszystkie dania smażone były na głębokim tłuszczu, co dla układu trawiennego człowieka nieprzystosowanego do takich specjałów jest nie lada wyzwaniem, to przyznaję, że cała wizyta zaskoczyła mnie raczej na plus.

Podsumowując, pewnie do Indian Ocean już nie zawitam, bo po pierwsze jest to dla mnie drugi koniec Poznania, no i nie jest to moja kulinarna bajka. Być może kiedyś skorzystam z ich oferty dowozu jedzenia, w przypadku wizyty niespodziewanych, zainteresowanych kuchnią indyjską gości. Dodam również, że choć specjalistą od tego rodzaju jedzenia nie jestem, to miałam okazję jeść posiłek w cieszącej się nieposzlakowaną opinią restauracji indyjskiej w Wielkiej Brytanii. I choć posiłek podano tam na przepięknej zastawie, w estetycznym wnętrzu z nienaganną obsługą i za 8 razy większe pieniądze, to wrażenia smakowe pozostały na zbliżonym poziomie (oczywiście nie było tam miejsca dla żadnych chemicznych dodatków). 

PS Miejsca nie polecam osobom na diecie lub dbającym o linię. Wszystko dosłownie ocieka tłuszczem. Nie polecam również tym, którzy nie lubią kiedy ich ubrania i włosy przejmują zapach serwowanych w lokalu dań. Wszystkich pozostałych, ciekawych indyjskiej kuchni zachęcam do wypróbowania.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-


ON:
O Indian Ocean dowiedziałem dzięki Fakcji, która wygrała nasz wakacyjny konkurs na najlepszą recenzję. Opis miejsca intrygował na tyle, że jeszcze tego samego dnia o swoisty rekonesans poprosiliśmy koleżankę Anię, która choć mieszka 150 metrów od lokalu - nie miała pojęcia o jego istnieniu. Była tam jednak następnego dnia i zdała nam szczegółową relację. Później doszły jeszcze opisy Ewy, Adama i Przemka. W mojej głowie powstał obraz indyjskiej wyspy wśród ratajskich blokowisk, równie niewielkiej, co trudnej do znalezienia, gdzie oferują prawdziwe frykasy za niewielkie pieniądze. Teraz, po czterech miesiącach - przyszła pora na zestawienie wyobrażeń z rzeczywistością...

Czy trudno Indian Ocean odnaleźć? Nam trudno nie było. Tyle, że mieliśmy bardzo ułatwione zadanie. Po pierwsze, dzięki znajomości Ani znamy ten "fyrtel". Po drugie, mieliśmy cztery miesiące, aby przewertować Internet pod kątem lokalizacji. Po trzecie, korzystaliśmy z rad osób, które już tam dotarły. Tak, czy inaczej, Indian Ocean mieści się w pawilonie handlowym (takim starym SAM-ie), nieopodal ulicy Chartowo. Warto jednak zaznaczyć, że pod numerem 73 znajdują się dwa pawilony, a knajpka jest w tym mniejszym, bardziej oddalonym od ulicy – tuż obok kolektury LOTTO. Czy Indian Ocean jest tak niewielkie, jak mówią? Zaiste jest to najmniejszy z ocenianych przez nas lokali, aczkolwiek całkowicie błędnie zakładałem, że posiłki spożywa się tam w ciasnym i ciemnym korytarzu, przy rozkładanych stolikach. Przybytek jest jasny, świeżo odremontowany i jak na trzy stoły - całkiem przestronny (mniej więcej 3 na 7 metrów). Po prawej od wejścia mamy bar, na wprost drzwi do kuchni, a po lewej salkę jadalną. Na ścianach odnajdziecie liczne tematyczne obrazki, a z głośników usłyszycie muzykę indyjską rodem z Bollywood. Jak dla mnie zupełnie niepotrzebne atrybuty na sali to lodówka (dałbym ją na zaplecze, a zamiast niej wstawił czwarty stolik) oraz telewizor (jaki sens oglądać serialową Majkę, skoro obraz jest niemy, a muzyka indyjska?). Czy serwują tam frykasy? Z zamówionej na wstępie mieszanki przystawek, zasmakowały mi puszyste i delikatne Bhaj Serowe. Odpuściłbym sobie za to Spring Rollsy oraz Samosy (w takiej właśnie kolejności), które miały twardawą, dość grubą i nasyconą tłuszczem otoczkę, przy jednoczesnym niewyraźnym i niewielkim wymiarze bladawego nadzienia. Świetny był za to podany do przystawek dip czosnkowy (z kawałkami prawdziwego czosnku). Bardzo ciekawe były też dodatki w postaci Papadum i Puri. Co prawda ten pierwszy w smaku przypominał bardziej jedzenie ery kosmicznej, aniżeli to co nam współcześni uznają za posiłek, ale i tak polecam, bo to zupełnie nowe doświadczenie chrupać taki tłusty i cienki wafel. Szczególnie ujął mnie jednak ten drugi dodatek, który przy następnej wizycie z pewnością zająłby miejsce porcji ryżu. Ryż bowiem przeszedł bez większych zachwytów, choć wypadł lepiej niż sałatka. Gdy czytam w menu o mieszance świeżych warzyw i koziego sera, to po prostu spodziewam się czegoś więcej. Królem wieczoru był za to kurczak Tandoori. Na oko była to dziwnie pstrokata papka o czerwonym zabarwieniu. Jednak imbir, kumin i papryka z cytrynowej marynaty - zrobiły swoje i szczerze Wam polecam to danie (tak jak i mi polecił je Pan kelner). Na koniec z okazji indyjskiego święta, którego nazwy nie pomnę, poczęstowano nas jeszcze Gullab Jamum - bardzo słodkimi kuleczkami podanymi w syropie kardamonowym. Czy jest tanio? I tak i nie, a przynajmniej nie do końca. Najdroższa pozycja z menu kosztuje co prawda skromne 16,99 zł, przy czym jest to jedynie baza dania głównego (tylko mięso w sosie). Jeżeli chcemy domówić ryż oraz coś zielonego, to koszt takiego dania wzrasta już do 26,97 zł. Nadal tanio, ale jak weźmiemy pod uwagę alternatywną lokalizację i sposób podania (niczym na pokładzie taniego czarteru do Egiptu), to rewelacji nie ma.

Nie jest tak, że neguję wszystko, co na temat Indian Ocean wcześniej mi przekazano. Jak dla mnie jest to świetna odskocznia od domowego jedzenia dla mieszkańców Rataj, a także obowiązkowy punkt wycieczki dla wielbicieli potraw indyjskich. Cechuje je autentyczna atmosfera i bardzo miła obsługa. Czuć ten klimat i czuć, że gość nie jest tam oszukiwany. Prawdą natomiast jest, że rzeczywistość nie do końca spełniła moje wcześniejsze wyobrażenia. Chyba były one nadto idealistyczne. Myślałem bowiem, że powstała jedna z najlepszych poznańskich restauracyjek, która wykorzystując alternatywne położenie, może sobie pozwolić, aby serwować frykasy za grosze. Tymczasem, mamy do czynienia z porządnym barem, który za uczciwe pieniądze oferuje godną strawę (przede wszystkim na wynos). To i tak całkiem nieźle. Tęsknię jednak za ideałem i czekam na miejsce, które znów mnie tak zaintryguje. Indian Ocean już mnie nie intryguje. Indian Ocean już znam.

PS W Internecie wyczytałem opinię, że w Indian serwują stanowczo za małe porcje, które są niewystarczające dla rosłego poznaniaka. To też muszę zanegować – dania są spore, sycące i jak na moje 194 cm – całkowicie wystarczające :)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Plater ulubionych (Samosa, Spring Roll, Serowe Bhaj) - 15,99 zł.
Wegetariańskie Curry (mieszane warzywa sezonowe z jogurtem i przyprawami curry, duszone z sosem czosnkowym)- 15,99 zł.
Kurczak Tandoori (w imbirze, kuminie i papryce z cytrynowej marynaty)- 16,99 zł.
Basmati (sypki ryż) - 3,99 zł.
Safron (ryż z mieszanką przypraw indyjskich) - 4,5 zł.
Puri (indyjski chleb pszenny smażony na oleju) - 2,99 zł.
Papadum (cieńki, chrupiący wafel indyjski podawany z miętowym chutney) - 2,99 zł.
Sałatka (mieszanka świeżych warzyw z serem kozim.) x 2 - 11,98 zł.
Gullab Jamum (mleczne kuleczki podawane w słodkim syropie kardamonowym) x 2 - 7,98 zł.
Herbata Lipton 0,25 x 2 - 8 zł
Suma: 91,4 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, os. Czecha 73
INTERNET: www.indian-ocean.pl

Bookmark and Share

sobota, 6 listopada 2010

Ranking rogali świętomarcińskich 2010

Zapewne cześć z Was ma swoją ulubioną cukiernię, niektórzy pieką własne rogale, a jeszcze inni śledzą wszelkie dostępne w tym zakresie rankingi. Wychodząc zatem niejako naprzeciw Waszym oczekiwaniom, a także dla własnej satysfakcji i ciekawości postanowiliśmy ocenić - razem z Anią, Bogusią, Ewą, Moniką i Przemkiem - tegoroczne rogale świętomarcińskie. Każdy przyniósł dwa świeże wypieki ze znanej sobie cukierni. Każdy też w naszym 7 osobowym jury okazał się specjalistą w innej dziedzinie. I tak, jedna z osób zdradziła nam wszystkie tajniki wypieku rogali, druga perfekcyjnie oceniała ich estetykę, a ktoś inny w bezbłędny sposób wyczuł każdą fałszywą nutę sztucznego aromatu. Było przy tym dużo pracy, zabawy i rozmów. Wstępnie zakładaliśmy, że spotkanie potrwa ok. półtorej godziny, a w gruncie rzeczy trwało trzy i pół. Degustowaliśmy w ciemno, każdy na własnym arkuszu, korzystając z 6 stopniowej skali zapożyczonej z bloga. W trzech kategoriach (wygląd, smak, jakość do ceny) ocenie poddaliśmy 10 rogali z 9 poznańskich cukierni. Trochę bowiem z przypadku, a trochę dla niepoznaki, oceniliśmy dwa rogale z tej samej cukierni (o tym jednak później).

PS Ranking rogali 2011 znajdziecie - tutaj.


Po zliczeniu wyników okazało się, że miejsca na podium zajęły: Elite, Luna i Expressowa. Przy czym Elite zdobył dodatkowy laur za najlepszy smak, Passionata za najlepszy wygląd, a Luna za najlepszą jakość do ceny. Cały nasz ranking wygląda natomiast następująco:

I miejsce - ELITE - rogal nr 3 / ocena 4.68 / cena 39,80 zł za kg.
II miejsce - LUNA - rogal nr 9 / ocena 4.61 / cena 30 zł za kg.


III miejsce - EXPRESSOWA - rogal nr 6 / ocena 4.52 / cena 33 zł za kg.
IV miejsce - WEBER - rogal nr 10 / ocena 4.00 / cena 35 zł za kg.


V miejsce - PASSIONATA z Hotelu Merkury - rogal nr 8 / ocena 3.64 / cena 47 zł za kg.
VI miejsce - GRUSZECKI - rogal nr 5 / ocena 3.28 / cena 34 zł za kg.


VII miejsce - HANUSIA - rogal nr 1 / ocena 3.20 / cena 31 zł za kg.
VIII miejsce - KANDULSKI - rogal nr 2 / ocena 3.10 / cena 36 zł za kg.


IX miejsce - HANNA PISKORSKA - rogal nr 4 / ocena 2.99 / cena 32,99 zł za kg.
X - miejsce - ELITE z Piotra i Pawła - rogal nr 7 / ocena 2.90 / cena 33,99 zł za kg.


Wielkim zaskoczeniem degustacji był fakt, że pierwsze i ostatnie miejsce zajęły rogale z Elite. Ten zwycięski pochodził jednak wprost z firmowej cukierni, a ten przegrany z supermarketu Piotr i Paweł. Nasunęła się zatem hipoteza - czy sytuacji tej nie wymusiły przypadkiem twarde prawa rynku, batalia o miejsce na półkach oraz cena, którą z góry ustalił sprzedawca, sprawiając tym samym, że cukiernia mocno obniżyła loty? Oczywiście mogła to być równie dobrze nierówna forma cukierni, a nawet błąd ekspedientki, która podała nie ten rogal. Nie nam w to jednak wnikać. My ocenialiśmy produkt finalny.


Spotkanie odbyło się w sympatycznej kawiarence Muza Art Cafe, która mieści się w holu kina Muza na ul. Święty Marcin 30. Ten niewielki, acz klimatyczny lokal zapewnił nam naprawdę wyśmienitą gościnę. Przepyszne herbaty (Orzechowa, Pod cynamonowym słońcem, El Mango) i przytulne wnętrze stworzyły idealną atmosferę do degustacji oraz towarzyszących jej rozmów. Z informacji jakie uzyskaliśmy od właścicielki wynika również, że kawiarnia ma zamiar na kilka dni przed 11 listopada wprowadzić do menu rogale ze zwycięskiej cukierni.


PS Zdajemy sobie sprawę, że oceniliśmy tylko ułamek cukierniczego rynku (9 z 108 zakładów posiadających stosowny certyfikat), aczkolwiek formuła degustacji jest otwarta i nie widzimy przeszkód, abyście pojawili się na następnej wraz z Waszym ulubionym rogalem :)

ADRESY:
ELITE - Poznań, ul. Dąbrowskiego 140
LUNA - Poznań, ul. Galileusza 8
EXPRESSOWA - Poznań, ul. 28 Czerwca 1956 r. 150
WEBER - Poznań, al. Wielkopolska 7
PASSIONATA - Poznań, ul. Roosevelta 20
GRUSZECKI - Poznań, ul. Naramowicka 92
HANUSIA - Poznań, ul. Żurawia 5
KANDULSKI - Poznań, ul. Swarożyca 3a
HANNA PISKORSKA - Mosina, ul. Dworcowa 12

Bookmark and Share

środa, 3 listopada 2010

Głos Wielkopolski

Miło nam poinformować, że w piątkowym Głosie Wielkopolskim ukazała się rozmowa, którą przeprowadził z nami redaktor Leszek Waligóra. Co prawda nie wszystkie nasze wypowiedzi są merytorycznie bez zarzutu, niemniej jest to nasz prasowy debiut w takim wymiarze, a sama rozmowa była długa i bardzo żywa. Świat prasy rządzi się natomiast własnymi prawami i tak na przykład w efekcie skrótu redakcji, jako najlepszą poznańską restaurację wskazujemy tę, w której nigdy nie byliśmy ;)


Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...