piątek, 29 października 2010

LA PASSION DU VIN / ocena 4.78

Wielokrotnie pytano nas o ulubioną restaurację lub miejsce, które moglibyśmy polecić w ciemno na jakąś wyjątkową okazję. Niezmiennie i zaskakująco jednomyślnie przychodziło nam wtedy do głowy La Passion du Vin. Biorąc jednak pod uwagę, że byliśmy tam ostatni raz około półtora roku temu, postanowiliśmy się upewnić, co do słuszności naszych wskazań.


ONA:
La Passion du Vin zapisało się w mojej pamięci jako miejsce kulinarnego spełnienia. To tam po raz pierwszy przekonałam się, że owoce morza jedzone w Poznaniu nie muszą rozczarowywać (zaznaczam, że było to jakiś czas temu, teraz sytuacja z owocami morza w naszych restauracjach nieco się poprawiła). Co więcej, każda z naszych wizyt nieodmiennie kończyła się w ten sam sposób. Szef kuchni wychodził z restauracji i pytał czy smakowało, pogawędził o daniach serwowanych w menu i udzielał kilku praktycznych rad choćby w kwestii miesięcy najlepszych do kosztowania ostryg. Przyznam, że nieco bałam się powrotu do tego miejsca, ponieważ bardzo nie chciałam się rozczarować. Z drugiej jednak strony La Passion du Vin wzywało mnie od dawna.

Lokal znajduje się w Starym Browarze i z mojego punktu widzenia jest to jego największa bolączka. Rozumiem, że jest to także (a może przede wszystkim) sklep z winami, więc z tej perspektywy lokalizacja w centrum handlowym jest uzasadniona. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że jest to restauracja z wyższej półki cenowej, co niejako z urzędu pociąga za sobą wizję wyjątkowych chwil i okazji, to niestety odium miejscówki w centrum handlowym skutecznie ową wyjątkowość dewastuje. Po przekroczeniu progu restauracji, znajdujemy się w długim, dość eleganckim pomieszczeniu z ceglanym sklepieniem kolebkowym. Po prawej stronie ustawiono długie półki z winami ze wszystkich stron świata, po lewej natomiast wygodne, obite jasną skórą siedzisko, wzdłuż którego, w równym rzędzie stoją niewielkie, kwadratowe, nakryte białymi obrusami stoliki. Na końcu sali znajduje się bar i półotwarta kuchnia. Wnętrze urządzone zostało zgodnie z wymogami skromnej elegancji, przełamanej surowością półek wypełnionych butelkami.

Tym razem mój wybór padł na lekko pikantną zupę rybną, smażone przegrzebki i czekoladowe parfait. Zupa była wyśmienita. Delikatnie pikantny płyn, konsystencją przypominający aksamitne veloute, był nieziemsko smaczny. Głównym jego problemem była lilipucia porcja. Ten niedostatek miało chyba zrekompensować kilka muli i kawałek smażonej barweny ułożonej na nich pośrodku talerza. Zaiste ten dodatek wzbogacał ilościowo samą porcję dania, niemniej to właśnie przepyszny płyn smakowo grał tutaj pierwsze skrzypce. Po zupie, przyszedł czas na danie składające się z trzech pozbawionych korala przegrzebków (vel małży świętego Jakuba). Było równie smakowite co pierwsze. Delikatne, po mistrzowsku usmażone przegrzebki (po obróbce termicznej zachowały swoją świeżość, jędrność i soczystość) nieznacznie wzbogacone anyżową słodyczą kopru włoskiego i subtelnym aromatem sosu waniliowego wprost oszałamiały smakiem. Jednak i tu problemem była porcja dania. Możecie mnie uznać za pasibrzucha, ale tak dobra kompozycja smakowa sprawiła, że mój żołądek stawił się w gotowości do zjedzenia tuzina tych smakołyków. Żeby jednak oddać restauracji sprawiedliwość wyjaśnię, że porcja składająca się z trzech przegrzebków podyktowana była zapewne tym, że owo danie umieszczone zostało w kategorii przystawki (tak naprawdę rozważałam danie główne z turbotem i puree z topinamburu, jednak moja miłość do przegrzebków zwyciężyła). Na deser otrzymałam objętościowo największe danie. Niestety, choć lubię czekoladowe przysmaki, to jednak zamówiony przeze mnie deser nieznacznie minął się z moimi preferencjami. Millefeuille, czekoladowy krem przełożony czekoladowymi płatkami, podany z czekoladowym truflem, czekoladowym tuilles (rodzaj cienkiego ciastka) i lodami czekoladowymi, przerósł moje możliwości afirmacji tego smaku. Deser wykonany z wytrawnej, ciemnej, wysokoprocentowej czekolady, był bardzo smaczny, jednak po kilku kęsach zaczynał nieco nużyć. Mogę go jednak z czystym sumieniem polecić bardzo zdeterminowanym czekoladoholikom.

Przez cały czas zajmował się nami bardzo sympatyczny, uprzejmy Pan Krzysztof, który brylował wiedzą na temat dań z karty oraz win, które mogłyby z tymi daniami dobrze się skomponować. Minus w tym wypadku muszę przyznać za jedną rzecz. Domyślam się, że nie ma w tym winy obsługującej nas osoby, a jedynie organizacji lokalu, niemniej raziło mnie, że po wybraniu stolika zupełnie nie miałam co zrobić z płaszczem i zdezorientowana musiałam położyć go na kanapie. Poza tym, do obsługi nie mam żadnych zastrzeżeń.

Słowem zakończenia, restauracja La Passion du Vin, po raz kolejny mnie oczarowała. Zdaję sobie jednak sprawę, że rachunek, który przyszło po wszystkim uregulować trochę przekraczał granice przyzwoitości. Niestety tym razem nie było mi dane pogawędzić z szefem kuchni i żałuję, że nie miałam okazji osobiście podziękować mu za tak znakomity posiłek. Restaurację polecam, jednak proszę, zwróćcie uwagę, że wizyta w tym miejscu wymaga poświęcenia kilkuset złotych, a to niestety zakrawa już na coś na granicy okrucieństwa.

PS Po trzech daniach, i trzech kieliszkach bardzo smacznego wina (zdaję sobie sprawę, że tym razem kwestię napoju Dionizosa potraktowałam po macoszemu, ale paradoksalnie moje zmysły całkowicie skupiły się na jedzeniu) zostaliśmy namówieni na niewielką butelkę wina Rioja, a po krótkiej pogawędce skusiliśmy się jeszcze na mały tapas składający się z marynowanych ośmiorniczek i krewetek na grzance. Nawet jeśli po deserze, było pysznie!

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4+
Wystrój: 5-
Jakość do ceny: 4+


ON:
La Passion du Vin to moim zdaniem całkowicie nieodkryte miejsce. Stary Browar stoi bowiem już 7 lat, a ilekroć przechodzę za rzeźbą Mitoraja, to w La Passion albo pustka totalna, albo zajęty jest jeden stolik. Domniemam, że wpływ na taki, a nie inny stan rzeczy ma pewien kontrast. Oto bowiem w atrium najpopularniejszego centrum handlowego w Poznaniu mamy jedną z najdroższych w mieście restauracji. Dlaczego tak jest? Znam bywalców Starego Browaru, których zwyczajnie nie stać na kolację w La Passion du Vin. Grupa docelowa zawęża się zatem do ludzi majętnych lub takich którzy odczuwają kulinarną pokusę i są w stanie zaoszczędzić, aby zaryzykować i poznać smak za kilkaset złotych. Problem w tym, że Ci drudzy zainteresowani są tym, aby ich oszczędności zostały użyte na specjalną okazję i przy specjalnej oprawie, której w centrum handlowym może zabraknąć. I nie są to tylko moje dywagacje, a raczej informacja zwrotna, jaką otrzymujemy przy polecaniu tegoż lokalu.

Wnętrze La Passion du Vin jest skromne, acz eleganckie. Taka sama jest też karta menu. Widnieje tam na przykład tylko jedna zupa, za to każda pozycja opisana jest w sposób wyczerpujący. I tak nie zamówiłem zwykłego Carpaccio, ale Carpaccio wołowe z marynowanym selerem naciowym, kaparami i sałatką z zielonych szparagów, skropione dressingiem truflowym. Nie zamówiłem też jagnięciny, a duszoną jagnięcinę zawiniętą w liście z kapusty rzymskiej podaną na puree z białej pietruszki ze smażonymi warzywami polaną sosem własnym. Deser to również nie zwykły creme brulee, a creme brulee podany na sosie wiśniowym ze świeżymi owocami i "tuiles" czekoladowym. Jak zatem widzicie - prawdziwe bogactwo składników. Wierzcie mi, ze przekłada się to na bogactwo smaków, choć rozczaruje się ten, kto wyobraża sobie talerz zastawiony mnóstwem dodatków. Porcje są bowiem skromne, a dodatki ilościowo wręcz symboliczne. W La Passion du Vin skupić się należy jednak na smaku, który na dzień dzisiejszy w dużej mierze przerasta moje umiejętności pisania o jedzeniu. A jeżeli nawet nie przerasta, to jakbym miał to wszystko spisać - wyszłaby mi zapewne recenzja o długości przekraczającej Waszą cierpliwość wobec mojej osoby ;) Ograniczę się zatem do tego, że Carpaccio było przyrządzone wzorcowo, acz było go dwa razy mniej niż bym sobie tego życzył. Jagnięcina była delikatna i przepysznie skomponowana z pietruszkowym puree, ale w tym przypadku chciałbym większą porcję dodatków (mięsa akurat było w sam raz). Creme brulee był z kolei podręcznikowo skarmelizowany z wierzchu (jak nigdzie indziej w Poznaniu), choć zamysł podania go bez naczynia, w którym był zapiekany - z jednej strony utrudniał jego porcjowanie, a z drugiej wymusił konsystencję bardziej piankową, aniżeli kremową. Ostatecznie przyznaję 5 za Carpaccio, 6- za jagnięcinę (a chciałem pierwotnie zamówić stek, tylko nie stać mnie było) oraz 5- za creme brulee. Prawda jest jednak taka, że po trzech daniach i wydaniu 145 złotych - nie byłem do końca najedzony. Z drugiej strony nie ma się co dziwić, bowiem uznane restauracje europejskie serwują posiłki złożone z 3, 5, 7 a nawet 9 dań. Idąc za przykładem z zachodu, a raczej za wołaniem żołądka zdecydowaliśmy się zatem na czwarte danie - grzanki z tapasem. Co prawda przetasowaliśmy tutaj trochę właściwą kolejność, ale nie ukrywam, że bardzo zachęcający aspekt miała cena. Poza tym, bardzo byłem ciekaw, jak danie na poziomie 7 złotych wypadnie w tak drogiej restauracji. Wypadło lepiej niż dobrze, a ja przyznaję dodatkowy plus za udostępnienie smakoszom wina fajnych przystawek, przy których nie oszczędzano na składnikach najwyższej jakości. A dlaczego nie wspominam nic o karcie win? Bowiem w La Passion du Vin kartą taką jest ściana lokalu, która po brzegi została wypełniona butelkami z całego świata. Kartą win jest również obsługa, gdyż to Pan kelner po dokonaniu przez nas zamówienia polecił trunki pasujące do naszych dań. W dodatku uwzględniały one nasze wyśrubowane preferencje cenowe, a mieliśmy w czym wybierać, ponieważ wina są tam serwowane w cenie sklepowej bez dodatkowej marży. Suma summarum dość znaczącym minusem jest jednak doliczanie do rachunku 10% za obsługę - zupełnie jakby ceny w menu nie przyprawiały o zawrót głowy ;)

La Passion du Vin trwa konsekwentnie na swoim miejscu 7 lat, a przecież jak się możemy wszyscy domyślać - czynsze w Starym Browarze do najniższych nie należą. Skłania mnie to zatem do refleksji, że być może tak naprawdę La Passion nie chce zostać odkryte, a obecny stan w pełni zadowala kadrę zarządzającą. Znowu tutaj gdybam po omacku, ale wytłumaczeniem może być hipoteza, że sklep z winami przynosi taki dochód, że restauracja jest traktowana jedynie jako prestiżowy dodatek do biznesu. I choć duża część z Was nadal może mieć opory, aby świętować szczególne okazje w centrum handlowym i sklepie z winami, to szczerze powiadam, że strawa jest tam wyśmienita :)

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4+


KOSZTORYS::
Małe ośmiorniczki marynowane z ziołami, oliwą i czosnkiem podane na grzance - 7 zł.
Krewetki "Black Tiger" marynowane z czosnkiem i chili podane na grzance - 7 zł.
Lekko pikantna zupa rybna, podana z koprem włoskim, mulami i smażoną barweną - 43 zł.
Carpaccio wołowe z marynowanym selerem naciowym, kaparami i sałatką z zielonych szparagów, skropione dressingiem truflowym - 40 zł.
Smażone świeże małże św. Jakuba podane na kremie z kopru włoskiego, z marynowaną marchewką i puree z zielonego groszku polane "veloute" waniliowym - 50 zł.
Duszona jagnięcina zawinięta w liście z kapusty rzymskiej podana na puree z białej pietruszki ze smażonymi warzywami polana sosem własnym - 70 zł.
Czekoladowe "Parfait" podane z czekoladowym "Millefeuille", oliwą waniliową i czekoladowym "Tuiles" - 30 zł.
Creme brulee podany na sosie wiśniowym ze świeżymi owocami i "tuiles" czekoladowym - 35 zł.
Cuyum Mapu Torrontes 2005 0,15 x 2 - 20 zł.
Marlborough 2008 orchard hill Chardonnay 0,15 x 2 - 30 zł.
Bodegas Ontanon Crianza 2006 0,375 - 38 zł.
Obsługa - 37 zł.
Suma: 407 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.78

ADRES: Poznań, ul. Półwiejska 42 (Stary Browar)
INTERNET: www.winnica.pl

Bookmark and Share

poniedziałek, 25 października 2010

I Festiwal Włoskich Smaków

Od 21 do 23 października w Poznaniu odbywał się I Festiwal Włoskich Smaków. Osiem restauracji serwowało w tym czasie specjalne festiwalowe danie w cenie 10 złotych, które podlegało ocenie zarówno gości, jak i jury profesjonalnego. Także i dla nas był to czas szczególny, bowiem zupełnie nieoczekiwanie organizatorzy poprosili, abyśmy weszli w skład tegoż, 10 osobowego jury. Obecność w gronie lokalnych, jak i ogólnopolskich przedstawicieli świata kulinarnego (m.in. Kurta Schellera, czy Hanny Szymanderskiej), z jednej strony onieśmielała nas, a z drugiej dopingowała, aby maksymalnie rzetelnie wykonać powierzone nam zadanie. Odwiedziliśmy zatem anonimowo osiem restauracji, a następnie oceniliśmy je w czterech kategoriach - wygląd i aranżacja dania, smak, atmosfera w lokalu oraz jakość obsługi. A wszystko to w 46 godzin :)


ONA:
Nasza przygoda rozpoczęła się w Cafe Bordo. Weszliśmy jako zupełnie anonimowi goście i na nasze „Dzień dobry, czy macie Państwo wolny stolik dla dwóch osób?” usłyszeliśmy ostre „Nie ma” (w komunikacji pozawerbalnej Pani wysłała jasny sygnał „wypad z baru”). Ten falstart zatarły jednak pozostałe Panie kelnerki, które widząc naszą chwilową dezorientację, bardzo szybko i sympatycznie zajęły się nami. Po 10 minutowym oczekiwaniu, zasiedliśmy przy stole, żeby po chwili cieszyć się ręcznie wyrabianym makaronem maltagliatti z krewetkami, cukinią, czosnkiem, podlewanym winem. Danie smakowo było bez zarzutu, choć troszeczkę przeszkadzało mi to, że dodatek wina był praktycznie niewyczuwalny, dość intensywnie natomiast dominował smak rosołowy. Na plus liczę również świeże warzywa (cukinia, marchewka i czosnek), które choć usmażone, zachowały swoją jędrność. Wiem, widok świeżych warzyw nie powinien nikogo szokować, jednak w jednej z restauracji (ale o tym za chwilę) podano mini marchewki z mrożonki. Największy problem niestety miałam z ręcznie wyrabianym makaronem, który choć smakowo był naprawdę ok., to jednak był stanowczo za twardy. Rozumiem, że makaron powinien być al dente jednak takiej topornej twardości nie spotkałam nigdzie we Włoszech (a jestem świeżo po powrocie) i też nigdzie przeżuwanie makaronu nie wymagało ode mnie takiego zaangażowania (po fakcie słyszałam jednak, że makaron smakował raz lepiej raz gorzej, w zależności od dnia). Tak czy inaczej na szczególne uznanie zasługuje fakt, iż Bordo jako jedyna restauracja na Festiwalu zdecydowała się na ręczne wyrabianie makaronu i choć efekt mnie nie zadowolił, to samo staranie w tym wypadku "chwytało za serce". Fakt ten jak i ogólne wrażenia z restauracji sprawiły, że z miejsca postanowiłam powrócić tam w ramach naszego bloga. Dalej przyszła kolej na Girasole. Danie, które wcześniej widziałam na zdjęciu wyglądało dość zachęcająco. Jednak, żeby je skosztować, przy stoliku czekaliśmy dobre półtorej godziny. Panie kelnerki, choć bardzo sympatyczne i uprzejme, popełniły wszystkie możliwe kelnerskie pomyłki. W trakcie naszego oczekiwania kilka razy przychodziły po zamówienie (które dawno zostało złożone), a i później kilka razy przynosiły dania, których nie zamawialiśmy, co na domiar złego zostało uwzględnione na rachunku. Po prostu lokal nie poradził sobie z atmosferą i zamieszaniem jakie niesie ze sobą festiwal. Wróćmy jednak do samego jedzenia. Tu miałam do czynienia ze swoistym fenomenem, bo choć danie zostało ugotowane z teoretycznie dobrych składników (zielone tagliatelle, borowiki, świeży szpinak, pomidorki koktajlowe, czosnek, cebula i świeże zioła) to było niemal całkowicie bez smaku. Być może dlatego, że zioła i pieprz zamiast wzbogacać smak dania leżały odłogiem na talerzu jako dekoracja, a może dlatego, że szef kuchni nie radził sobie z ilością zamawianych dań i po prostu sobie odpuścił? Danie było tak jałowe, że sprawiało wrażenie, iż nie posolono nawet wody, w której gotował się makaron. Girasole mnie rozczarowało, a szkoda, bo to dość sympatyczne miejsce. Kolejnym lokalem miał być Umberto, jednak z braku miejsc w tymże, wybraliśmy się do Tivoli. Tam wpadliśmy w ręce bardzo zakręconej Pani kelnerki. Do profesjonalistki było jej daleko, lecz w swoim dość oryginalnym zachowaniu była tak rozkosznie zabawna, że od razu  poprawiła nam humory. Na stole szybko zjawiła się pizza alpejska, która być może nie była arcydziełem i trochę raziła dodatkiem najtańszego salami, jednak miała jeden godny uwagi element, a mianowicie ciasto. Nie było może cienkie jak papier, ale elastyczne, a jednocześnie chrupiące i trzymało poziom. W lokalu brakowało jednak festiwalowej atmosfery, która królowała na Żydowskiej. Z Tivoli, wybraliśmy się raz jeszcze do Umberto i tam w końcu znalazło się dla nas miejsce. Pozytywnie zaskoczyło mnie przyjemne, jasne wnętrze i ten gwar, którego na co dzień brakuje mi w restauracjach. Na plus odebrałam także samo danie, które na zdjęciu wyglądało koszmarnie. Na pierwszym planie spoczywały trzy wysmarowane keczupem grzanki, (takie sprawiały wrażenie na zdjęciu) szumnie nazwane bruschettami wraz z kilkoma innymi bliżej nieokreślonymi dodatkami. W rzeczywistości danie wyglądało znacznie lepiej i smakowało również całkiem nieźle. Grzanki nie były wysmarowane keczupem, tylko sosem pomidorowym z ziołami i choć były zdecydowanie najsłabszym elementem tego dania to pyszny sos śliwkowy i smaczne mięso mielone faszerowane śliwką i podane na cukinii naprawdę zasługiwało na uwagę. I choć początkowo wyżej oceniłam Bordo, po czasie zmieniłam zdanie i to właśnie Umberto wyprzedziło swojego sąsiada o ułamek punktu. Tak zakończył się pierwszy dzień naszych zmagań.

Pierwszym lokalem drugiego dnia była La Lucciola, na ulicy Głogowskiej. Przyznam szczerze, że początkowo trochę to miejsce skreśliłam. Myślałam, że jest to jedna z wielu nijakich, poznańskich pizzerii. Okazało się, że trafiliśmy do nowoczesnego, niewielkiego wnętrza z bardzo sympatyczną obsługą. To było jednak zaledwie preludium, do tego co miało trafić na nasz stół. Danie było dla mnie najsmaczniejszym ze wszystkich proponowanych na Festiwalu. Bardzo dobry, aromatyzowany czosnkiem makaron al dente, trzy krewetki królewskie, ażurowa dekoracja z zapieczonego parmezanu i sympatyczny akcent w postaci jadalnej, włoskiej, wymalowanej na talerzu flagi (sos pomidorowy, majonez i pesto). Danie było pyszne, nieprzekombinowane i nie bombardowało kubków smakowych. Subtelny smak świeżych składników sprawił, że La Lucciola stała się dla mnie numerem jeden i odkryciem Festiwalu. Kolejną atrakcją była Villa Magnolia. Po mojej pierwszej wizycie w tym miejscu przyznaję, że restauracja wyszła z tego starcia obronną ręką. Przepiękne pałacowe wnętrza (zupełnie niepotrzebnie zaśmiecone jakimiś włoskimi, dekoracyjnymi koszmarkami) i rewelacyjna obsługa, której gesty i zachowanie ocierały się momentami o teatralność. W normalnych warunkach mogłoby to być odrobinę pretensjonalne, ale tu współgrało z charakterem wnętrza. Co do samego dania to rozczarował mnie trochę mało efektowny sposób podania, jednak ostatecznie rozciągnięta polędwica wołowa z czosnkiem, rozmarynem i kurkami była przyjemna w smaku. Być może była odrobinę za twarda (jednak domyślam się, że to efekt uboczny wspomnianego rozciągania), a i kurki trochę jałowe. Tak czy inaczej całość wypadła smacznie, ale nieco bezbarwnie na tle La Luccioli.

Ostatni dzień przyniósł nam najmniej emocji. Najpierw Spaghetti Carbonara w restauracji Roma, czyli lekko rozgotowany makaron, z dużą ilością boczku, odrobiną cebuli i jajka. Całość bardzo mięsna, ale i tak dość smaczna. Nie wyróżniała się jednak niczym specjalnym, no i sam wystrój lokalu pamiętał zapewne lepsze czasy. Na koniec wpadliśmy do Fidelio. Danie zjadłam z przyjemnością, choć za dodatek mini marchewek z mrożonki, kucharz powinien dostać "po łapach". I tutaj mam jednak pewną refleksję. Być może to kwestia osobistych preferencji, ale danie było odrobinę przesłodzone. Wystarczyłby sam słodkawy, pyszny sos z orzechów i gorgonzoli. Słodycz spotęgowała tutaj gruszka, która sama w sobie nie była złym pomysłem, jednak fakt, że była z syropu skłonił mnie do tej właśnie refleksji. Sam kurczak, choć powszechnie uważany za dość nudny, mięsny "chwast" w tym zestawieniu wypadł smakowicie. Obsługa przez większą cześć posiłku była bez zarzutu, jednak zanim do Fidelio trafiliśmy, wielokrotnie podkreślono nam (i telefonicznie i „na twarz”), że niestety wszystkie stoliki są zajęte/zarezerwowane. Ostatecznie wynegocjowaliśmy miejsce, a przez cały czas wokół nas widzieliśmy mnóstwo wolnych stolików (siedzieliśmy tam dość długo, bo z racji tego, że była to ostatnia restauracja, a i gości było niewielu, to właśnie tam uzupełnialiśmy karty jurorskie).

Główną nagrodę zdobyła Cafe Bordo, nagrodę publiczności zdobyła Villa Magnolia (na podstawie wypełnianych przez wszystkich gości ankiet). Dla mnie jednak największym zwycięzcą została La Lucciola. Jak się później dowiedziałam, był to również numer jeden zasiadającego w jury Kurta Schellera. Jeśli zatem nie przemawia do Was mój wątpliwy autorytet, proszę zawierzyć profesjonaliście, który podobno kucharzowi pogratulował tylko w La Luccioli. Ja na pewno tam wrócę, tak samo jak wrócę do Bordo i do Villi Magnolia, gdyż po szybkim przejrzeniu karty zorientowałam się, że wizyta w tym miejscu wcale nie musi doprowadzić do ruiny domowego budżetu. Zresztą mówiąc szczerze, choć niemal do każdego dania można było się przyczepić (a chyba taka właśnie nasza rola ;)) to jednak wszystkie mniej lub bardziej nam smakowały. Festiwal okazał się naprawdę rewelacyjną inicjatywą. Niech żałują Ci restauratorzy, którzy nie chcieli wziąć w nim udziału. Czekam na kolejną edycję!


ON:
W ciągu ostatnich 13 miesięcy oceniłem na blogu 45 poznańskie restauracje. Wydawałoby się przy tym, że z każdą kolejną recenzją powinno być coraz łatwiej, bowiem jak by nie patrzeć, dysponuję coraz bogatszym materiałem porównawczym. Prawda jest jednak taka, że im dalej w las, tym więcej drzew. Jednocześnie coraz trudniej jest mi porównać dwa lokale ocenione na podobnym poziomie i wychwycić niuanse, które decydowałyby o wyższości jednego, nad drugim. Tym razem zadanie było szczególne, bowiem tak jak zazwyczaj oceniam jeden lokal na tydzień, tak teraz należało ocenić osiem w ciągu dwóch wieczorów i jednego przedpołudnia. Za niewątpliwy plus tak napiętego harmonogramu uważam świeżość zarejestrowanych spostrzeżeń, za to minusem był natłok wrażeń, nie mówiąc już o problemach z dostaniem się do pełnych gości restauracji. Jak wyszedł mi jurorski debiut, oceńcie jednak sami :)

Najwięcej punktów pod względem wyglądu i aranżacji dania otrzymała ode mnie La Lucciola, która postawiła na proste, ale jakże estetyczne Tagliatelle con gamberi. Wokół niewielkiej porcji makaronu tagliatelle ułożono tutaj pionowo trzy spore krewetki tygrysie (z łbami, ale bez odnóży, pancerza i ogona), a wszystko to przyozdobiono cienką taflą zapieczonego parmezanu, ziołami oraz mini włoską flagą (z pesto, majonezu i sosu pomidorowego). W moim zestawieniu, na drugim biegunie aranżacji znalazła się z kolei Pizza Alpejska z Tivoli. Co tu dużo pisać i oceniać? Ograniczę się do sformułowania – pizza, jak pizza. W kwestii smaku wyróżniłem ex aequo wspomniane już Tagliatelle con gamberi z La Luccioli oraz serwowaną przez Villa Magnolia polędwicę - Schiacciata di manzo con aglio, rosmarino e funghi. Zarówno w przypadku makaronu, jak i polędwicy wołowej, zachwycił mnie bowiem kontrast prostoty składników wobec bogactwa smaku. Może i makaron był z paczki, a krewetki trochę za długo były na ogniu, niemniej dobranie takich, a nie innych składników oraz idealne proporcje czosnku sprawiły, że nie mogę się już doczekać, jak La Lucciola wprowadzi to danie na stałe do swojego menu (a czytałem dziś, że ma to zrobić już w przyszłym tygodniu). Wybrać jednego faworyta jednak nie potrafiłem, bowiem wspomnienie udanej adaptacji przepisu Jamiego Olivera w postaci - rozciągniętej, delikatnej i soczystej polędwicy wołowej, do teraz pobudza moje kubki smakowe. Ducha festiwalu, a tym samym najlepszą atmosferę wyczułem jednak w sąsiadujących ze sobą Cafe Bordo oraz Umberto. Tu i tu było mnóstwo gości. Wszyscy z nieukrywaną radością zamawiali dania konkursowe, które bardzo szybko lądowały na ich talerzach. Do tego wszędzie plakaty, ulotki oraz urny do głosowania. Ponadto, tłumy czekające i dopytujące o wolne miejsca. Choć zatem młyn totalny, to brak było nerwowości, którą zastąpiono zrozumieniem, uśmiechem i organizacją wszystkiego tak, aby każdy chętny, mógł prędzej czy później zasiąść do stolika i degustować spokojnie swoje danie. Tak jednak jak brawa należą się Umberto i Cafe Bordo, tak lekcję z festiwalu powinien wyciągnąć właściciel Girasole, który moim zdaniem, nie dość, że nie panował nad obecnym tam chaosem, to swoją krzątaniną wśród obsługi oraz kilkoma cichymi przekleństwami wprowadzał w jej szeregi nerwową atmosferę. Wróćmy jednak do przyjemnego, bowiem Cafe Bordo zaplusowało u mnie także tym, że nie serwując na co dzień kuchni włoskiej - wprowadziło specjalne, menu festiwalowe - nie ograniczając się bynajmniej do dania konkursowego. Najwyższa jakość obsługi to z kolei domena Umberto i Villa Magnolia. Tak jednak, jak w eleganckiej, zatrudniającej liczną obsługę Magnolii można było się tego spodziewać, tak jeden samotny kelner i mała kuchnia Umberto przeszły moje wszelkie wyobrażenia pod kątem gościnności oraz organizacji. Jakże inaczej było w Girasole, gdzie przez prawie półtorej godziny oczekiwania na posiłek obserwowałem nerwowość, chaos, problemy z wydawaniem dań oraz jedną wielką komedię omyłek.

Żadnej restauracji nie przyznałem co prawda maksymalnej liczby punktów w jakiejkolwiek kategorii, niemniej drobne potknięcia nie mogą przysłonić tego, że moja ocena festiwalu jest jednoznacznie pozytywna. Organizatorzy zdopingowali bowiem grupę restauratorów do działania i udowodnili, że Poznaniacy tłumnie i chętnie będą odwiedzać restauracje, jeżeli tylko te zaoferują im ciekawą ofertę. To bowiem Wasza obecność i 2352 wypełnione przez Was ankiety są największym kapitałem tego festiwalu. Jest to kapitał, którego restauratorom nie wolno zmarnować, ani rozmienić na drobne.

PS  Ja z kolei dzięki festiwalowi poznałem trzy restauracje, do których wkrótce chcę wrócić (La Lucciola, Villa Magnolia i Cafe Bordo), a także zdobyłem nowe, jakże ciekawe doświadczenie. Za umożliwienie mi tego, dziękuję w imieniu swoim i Ani – Pani Joannie Ochniak oraz jej współpracownikom :)


KOSZTORYS: każde danie festiwalowe w cenie 10 zł.

INTERNET: www.smakiwłoskie.pl
FACEBOOK: Festiwal Włoskich Smaków

Bookmark and Share

poniedziałek, 18 października 2010

CAFE SENSACJA / ocena 2.97 (zamknięta)

Od kiedy nad Wartą zaczęły swoją działalność serwisy promujące zakupy grupowe, zdarza się, że odwiedzamy lokale, do których niekoniecznie wybralibyśmy się w pierwszej kolejności, gdyby przyszło nam płacić pełną cenę. Jednak zniżka na poziomie 50% często przesądza o sprawie i skłania, aby zaryzykować i zajrzeć w dotąd nieznane nam miejsce. Tak właśnie było z wizytą w Cafe Sensacja.


ONA:
O istnieniu Cafe Sensacja dowiedziałam się od jednej z naszych Czytelniczek, która po nieudanej wizycie właśnie w tym miejscu, postanowiła podzielić się z nami wrażeniami, przestrzegając przede wszystkim przed panującą w lokalu atmosferą przepełnioną okrzykami wznoszonymi w tzw. łacinie podwórkowej. Kawiarnie w mniejszym stopniu wzbudzają moje zainteresowanie (szczególnie te, w których jest wszystko i nic, od kawy po pierś z kurczaka na sałacie) dlatego informację tę puściłam trochę mimo uszu. Kiedy jednak dowiedziałam się, że to właśnie w Sensacji będziemy stołować się w najbliższym czasie, opinia ta stanęła mi przed oczami. Szczerze mówiąc pomyślałam, że może być tylko lepiej.

Po chwili od odnalezienia słabo oznakowanej kawiarni, znaleźliśmy się w wyremontowanej suterenie kamienicy. Wnętrze było pełne papierosowego dymu i klubowej muzyki, która momentami stawała się dość męcząca. Jeden i drugi problem został jednak rozwiązany przez obsługę, która po chwili otworzyła drzwi, żeby przewietrzyć pomieszczenie (sprawiając, że w lokalu zapanował dość nieprzyjemny chłód) i co jakiś czas puszczała utwory z bardziej rozbudowaną linią melodyczną. Wnętrze trudno określić jednym zdaniem, jest to klasyczna, pełna zakamarków suterena z ładnymi sklepieniami. Główne pomieszczenie zostało zdominowane przez duży bar, wzdłuż którego ustawiono stoliki z wygodnymi siedziskami (te same lub podobne umieszczono w pozostałych salach). W środku panuje lekki półmrok rozproszony gdzieniegdzie ciepłym światłem ze ściennych kinkietów (co niestety widać na naszych, nie do końca udanych zdjęciach). Roi się tu od przeróżnych dekoracji począwszy od zdjęć i obrazów, po gramofon, maszynę do szycia, latarenki, lustra, suszone kwiaty, kłosy zboża, a także książki i gry planszowe.

Menu nie kryło dla nas tajemnic ponieważ prześledziliśmy je na stronie internetowej. Stąd już wcześniej zdecydowałam się na pół porcji ślimaków zapieczonych z masłem czosnkowym, sałatkę z wędzonym łososiem i pół porcji ciasta domowego. Pozostała zatem kwestia napojów. Przyznaję, że tęsknym wzrokiem zerkałam w stronę karty win, szczególnie kuszący wydawał mi się tu Cremant d’Alsace (w całkiem niezłej jak na cremant w lokalu cenie – 70 zł). Kusiło mnie także piwo z syropem fiołkowym, który to napój już kilka osób poleciło nam w komentarzach do posta o Ptasim Radiu. W ogóle w lokalu można było wybierać spośród ogromnej liczby ciekawych syropów i choć z reguły nie pijam piwa z sokiem, tym razem skusiło mnie wybitnie francuskie Picon Biere (lager wzbogacony alkoholowym syropem o smaku pomarańczy). Zacznę od napoju, który potraktowałam jako smakową ciekawostkę, choć szczerze mówiąc poprzestanę na jednorazowej przygodzie (utwierdzając się w przekonaniu, że Francuzi i piwo to nie do końca udany mariaż). Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to skrajnie subiektywne (być może oburzające dla innych) odczucie, ale wspomniane Picon Biere smakowało dla mnie jak pozbawione gazu piwo, zaserwowane w szklance po soku pomarańczowym. Kiedy już zaspokoiłam swoją ciekawość w kwestii smaku napoju, na stole pojawił się tuzin zapieczonych w muszlach ślimaków. Nie czuję się specjalistką w kwestii tego przysmaku, gdyż ślimaki (duszone bez muszli w sosie z majerankiem) jadłam wcześniej tylko raz, wiele lat temu we Francji i pamiętam, że zaskoczyło mnie, iż po obróbce termicznej zwinęły się one w niewielkie, twardawe pierścionki. Te zaserwowane w Sensacji były bardziej delikatne i soczyste, doprawione niewielką ilością czosnku i pietruszki. Okazały się trochę smaczniejsze niż się spodziewałam, a zarazem zupełnie inne niż te, które próbowałam we Francji. Do ślimaków zaserwowano dwie ciepłe bułeczki (niestety pieczywo to w mrożonej formie można kupić w supermarketach). Dalej przyszedł czas na sałatkę składającą się z sałaty, pomidorów, ogórków, orzechów laskowych i dressingu jogurtowo-ziołowego. Sałatka nie była najgorsza, choć przyznam, że osobiście orzechy laskowe nie współgrały mi z całością, jakość łososia pozostawiała trochę do życzenia (trafiłam kilka dość twardych kawałków), a i suszone zioła mogłyby zostać zastąpione tymi świeżymi. Najbardziej dobiły mnie jednak dwie kromki pieczywa tostowego, które spoczęły obok talerza z sałatką. Zdecydowanie najlepiej z wybranych przeze mnie dań wypadła szarlotka posypana płatkami migdałów, z dużymi kawałkami świeżych jabłek podana na ciepło z solidną porcją cynamonu. Przez większą część naszej wizyty obsługa była prawie niezauważalna i choć niespecjalnie skora do rozmowy, przyznam, że próbowała doradzać w momentach naszego zawahania. Pomijając jej wycofanie, gubienie sztućców po drodze i dość nieprzyjemną sytuację przy regulowaniu rachunku (ale o tym przeczytacie w recenzji Marcina) nie zapisała się bardziej wyraziście w mojej pamięci.

Podsumowując, do Cafe Sensacja pewnie już nigdy się nie wybiorę (chociaż początkowo brałam pod uwagę powrót na wypróbowanie wspomnianego cremant). Jedzenie „na głodniaka” jest do zaakceptowania, jednak w świetle kwoty na rachunku zniechęca mnie do dalszych eksperymentów (za tę cenę mogę zjeść coś dużo smaczniejszego w regularnej restauracji). Gwoździem do trumny było jednak zachowanie obsługi na końcu naszej wizyty (a podobno osobą, która rzeczony gwóźdź wbiła, była właścicielka lokalu). Niestety nie jestem w stanie sobie do końca tego zachowania wytłumaczyć, ale też tego wytłumaczenia specjalnie nie szukam, ponieważ Sensacja nie ma w sobie takiej atrakcji, która skusiłaby mnie do powrotu.

PS Na minus muszę policzyć jeszcze to, że aby dostać się do toalety, każdorazowo należy zasygnalizować swoja potrzebę fizjologiczną prosząc o klucz.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3-


ON:
W sąsiedztwie przystanku tramwajowego na Alejach Marcinkowskiego (tego w stronę Kupca Poznańskiego i dalej na Rataje) stoi kamienica z niewielkim, pomarańczowym szyldem oraz szklanymi drzwiami, za którymi wydaje się znajdować opuszczony sklep. Okazuje się jednak, że Cafe Sensacja bynajmniej nie jest opuszczona. Po prostu, aby do niej dotrzeć, trzeba po przekroczeniu progu zejść po schodach na poziom sutereny i skręcić w lewo. Za kolejnymi drzwiami ukaże nam się ceglane, sklepione wnętrze z przygaszonym światłem – niby otwarte, ale jednak z kilkoma zakamarkami. Jak dla mnie stylistyka nie tyle kawiarniana, ani restauracyjna, co typowo pubowa. Po prawej stronie od wejścia mamy wysoki bar, na wprost salę, która przechodzi w kolejną (zdawałoby się główną), z której jest wejście do kameralnego pokoiku z kanapami, a także wyjście na ogródek na tyłach kamienicy i wejście do kuchni na zapleczu. Od razu wyczułem dwa potencjalne problemy. Pierwszy to domniemana (co też się potwierdziło) trudność z obfotografowaniem, tak rozplanowanego wnętrza, a drugi – mało komfortowe warunki spożywania posiłku przy wysokim i niewielkim stoliku. Taki stolik jest co prawda tylko jeden (w niewielkim quasi korytarzyku), niemniej w Sensacji trafiliśmy na permanentny ruch i cała reszta stolików była zajęta (zarówno te 2 osobowe, te niskie przy kanapach, jak i 6 osobowe ławy). I choć nie było kompletu gości, gdyż największe ławy zajmowała czasem jedna osoba z laptopem, a czasem dwie grające w szachy (dostępne na półce z grami i książkami), to byliśmy świadkami licznych opuszczeń lokalu z powodu nieznalezionego miejsca. Przyznam przy tym, że zadziwiła mnie naoczna popularność Sensacji i postawiłem sobie za zadanie odkryć magnetyzm tego miejsca. A jeżeli już o miejscu wspominamy, to szczęśliwie udało nam się przesiąść, gdy tylko wyczaiłem, że jedna z par zbiera się do wyjścia. Przeżyłbym co prawda wysoki stolik i wysoki taboret, ale wielki kwiat, o który chcąc, nie chcąc ocierałem się przy każdym ruchu, był nie do zniesienia na dłuższą metę. Co prawda były też kłęby dymu papierosowego, jaki produkowało dwóch starszych jegomości przy barze, ale 15 listopada już wkrótce, a restrykcyjna ustawa, która wejdzie wówczas w życie, da mi komfort, którego teraz zabrakło.

Dostaliśmy po dwie karty menu każdy i tak, jak menu na stronie internetowej wydało mi się przejrzyste, tak te papierowe wprowadzało pewien chaos i potrzeba było dłuższej chwili, abym mógł się zorientować, gdzie szukać napoi, gdzie deserów, posiłków, a gdzie alkoholi. Ostatecznie zarówno przystawkę, jak i deser zdecydowaliśmy się zamówić z Anią na spółę i były to odpowiednio - ślimaki po burgundzku oraz domowe ciasto z owocami własnego wypieku. Na drugie danie zamówiłem z kolei quesadilla el diablo, które wskazała mi Pani kelnerka, gdy poprosiłem o radę zestawiając to danie z chlebkiem pita z kurczakiem na ciepło. Nie ukrywam, że najbardziej ciekawy byłem ślimaków, bowiem chyba nie często się zdarza, aby kawiarnia serwowała taki oto specjał. W tym przypadku wytłumaczeniem jest chyba osoba właściciela Sensacji, który jak się dowiedzieliśmy swoimi kanałami - jest Francuzem, który prowadzi lokal z żoną - Polką. Oczekiwania były zatem tym większe, bo skoro Francuz, to chyba wie co robi, skoro wprowadza taką, a nie inną pozycję do menu (w domyśle – ma dojście do świeżych produktów, zna świetny przepis i jest mistrzem tej potrawy). Z kuchni podano nam (schemat jest bowiem taki - Pani kelnerka przyjmuje zamówienie i zanosi je do kuchni, a z kuchni danie wprost na stół podaje je inna Pani) 12 ślimaków zapieczonych w muszlach z masłem czosnkowym i dwoma ciepłymi bułeczkami. Nie był to jednak przysmak, którego się na wyrost spodziewałem. Nie wiem, czy to mrożony produkt, czy co innego, ale walor smakowy był nikły i stanowił jedynie tło wobec wspomnienia świeżych ślimaków kosztowanych niegdyś w Piano Bar. Ot, taka kawiarniana ciekawostka, w specjalnym naczyniu podana i specjalnym narzędziem z muszli wydobywana. Naczynie zresztą chwiało się non-stop gdyż ułożone zostało na za małym do niego talerzu, a najfajniejszym doznaniem smakowym było maczanie kawałków ciepłej bułeczki w roztopionym maśle czosnkowym. Przyszła jednak kolej na danie główne – 6 kawałków quesadilla z serem gouda, kawałkami piersi z kurczaka oraz papryczkami jalapeño w środku, podanych z miseczką sosu al'a salsa (tylko rzadszego) i posypanych ziołami. Danie było zarówno bardzo pikantne (co też słusznie oznaczono w menu) za sprawą zielonych papryczek, jak i niespodziewanie sycące za sprawą sera. Potrawa była jednak stanowczo za mało urozmaicona, jak na drugą z najdroższych i najbardziej rozbudowanych wersji w menu, a jej jedzenie (bynajmniej nie smakowanie) nudziło się już po drugim kawałku. Niezwykle rzadko nie dojadam do końca z braku smaku, jednak tym razem nie dałem rady tego zmęczyć i zostawiłem dwa trójkąty. Odkupienie przyszło w deserze, bowiem szarlotka przyozdobiona bitą śmietaną, plastrami pomarańczy oraz listkiem mięty była rzeczywiście domowego wypieku. Cechowała ją niezwykła delikatność, przyjemnie rozpływała się w ustach i zaiste była bardzo smaczna. Wspomnę też o dodatku Picon bière, który domówiliśmy do piwa. Ma niewątpliwie ciekawy skład (nalewy na korzeniu goryczki alpejskiej, korzeniu gencjany, drzewa chinowego, słodkiej skórce pomarańczowej z dodatkiem syropu cukrowego i karmelu) i dodaje piwu kilka procent (sam ma ich 18), ale jak dla mnie powoduje też, że po piwo sięgam rzadziej, bowiem jego smak zneutralizował to co w piwie lubię najbardziej. Ostatecznie przyznaję 3- za ślimaki, 2 za quesadilla, 4+ za szarlotkę, a piwa nie oceniam.

Na tym etapie wiedzieliśmy, że do Cafe Sensacja na jedzenie już na pewno nie zbłądzimy, ale bynajmniej nie wykluczaliśmy wypadu na deser lub napitek. Stało się jednak coś nieprzewidywalnego. Chcąc uregulować większą część rachunku trzema bonami Groupon (łącznie 90 zł) Pani kelnerka oznajmiła, że akceptują tylko jeden bon na osobę. Przyznam, że lekko nas tym zdezorientowała, poprosiłem zatem o chwilę i zagłębiłem się w lekturę kuponów, które każdorazowo wskazują wszystkie warunki ograniczające promocję. Utwierdziłem się, że nie ma mowy o żadnym ograniczeniu ilości tychże kuponów i ruszyłem do baru, grzecznie pytając, czy jest pewna swoich racji, bowiem akurat my często z zakupów grupowych korzystamy i jeżeli jest taka bariera ilościowa, to jest to wyraźnie na kuponie wskazane. Pani kelnerka jeszcze nie zdążyła odpowiedzieć, a w słowo weszła jej Pani, która wynosiła dotychczas dania z kuchni (po czasie dowiedzieliśmy się, że była to żona francuskiego właściciela, która wraz z nim prowadzi lokal). Oznajmiła stanowczo i nie pozostawiając pola do dyskusji, że muszą mieć przecież jakieś zasady, bowiem jeden Pan przyniósł 16 kuponów i kropka (tak, jakby to było coś złego). Moim zdaniem - zasady, zasadami, ale niech Sensacja ustala je wcześniej z Grouponem, albo chociażby informuje o nich, gdy przed zamówieniem oznajmiałem, że płatność będzie w tychże kuponach. Ja naprawdę dużo nie wymagam. Nie oczekuję, że kelnerka będzie obchodzić się ze mną jak z jajkiem i wybaczam w tym przypadku bez mrugnięcia okiem totalne wycofanie komunikacyjne obsługi, jej potknięcia w postaci dwukrotnie zrzucanych przy moim stoliku sztućców i takie tam drobiazgi. Jednak brak profesjonalizmu ze strony właścicieli jest dla mnie przegięciem wykluczającym mój przyszły wypad do Sensacji.

Summa summarum, nie odnalazłem magnesu, który tłumaczyłby tak spory ruch. Jeżeli bowiem nie jedzenie, nie obsługa, to chyba nie wnętrze, bo choć wypadło najlepiej, to nie jest przecież unikalne w skali Poznania. Również ceny w ostatecznym rozliczeniu nie kuszą zbytnio, gdyż w tej niby niskobudżetowej kawiarni rachunek wyniósł nas 103 zł, a w odwiedzonej ostatnio (niby burżujskiej) Brovarii było to 115 zł. Przykro mi bardzo, ale 12 złotych różnicy nie tłumaczy takich dysproporcji w jakości. Wiem natomiast jedno - Cafe Sensacja ma swoje zasady i mi one nie odpowiadają.

Jedzenie: 3-
Obsługa: 3-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3-


KOSZTORYS:
Ślimaki po burgundzku (12 pieczonych ślimaków w koklikach z masłem czosnkowym, podawane z pieczywem) - 27 zł.
Sałatka z łososiem (z zieloną sałatą, pomidorami, ogórkiem, cebulą i orzechami oraz z sosem jogurtowo-ziołowym, podawana z pieczywem i masłem) - 20 zł.
Quesadilla El diablo (z serem gouda, z piersią z kurczaka i papryczkami jalapeño) - 22 zł.
Domowe ciasto z owocami, własny wypiek (szarlotka) - 8 zł.
Lech Premium 0,5 x 2 - 16 zł.
Picon bière 0,05 x 2 - 10 zł.
Suma: 103 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 2.97

ADRES: Poznań, Al. Karola Marcinkowskiego 16/6
INTERNET: http://www.cafe-sensacja.com/

Bookmark and Share

poniedziałek, 4 października 2010

BROVARIA / ocena 4.22

W połowie kwietnia zapytaliśmy Was - którą z restauracji na Starym Rynku powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? W ankiecie wzięło udział 252 Czytelników, a miejsca na podium zajęły: Brovaria (24%), Le Palais du Jardin (21%) oraz Bamberka (19%). Dalej znalazły się kolejno: Gospoda Pod Koziołkami (10%), Fever (4%), Lizard King (4%), Ratuszova (4%), Room 55 (2%), Bee Jay's (2%), Sami Swoi (2%) oraz Club 65 (1%). I choć trochę nam wstyd, że zrealizowaliśmy zadanie po 6 miesiącach, to i tak serdecznie zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń odnośnie zwycięskiej restauracji.


ONA:
Sama byłam ciekawa wyjścia do Brovarii dlatego, że kiedyś (w początkach swojej działalności) w moim subiektywny rankingu poznańskich lokali zajmowała wysoką lokatę. Nie wiem czy to dlatego, że jako jedna z niewielu wówczas serwowała smaczną, nowoczesną kuchnię fusion, czy dlatego, że początki jej działalności zbiegały się w czasie z początkiem moich studiów, a jak dla większości, tak i dla mnie (odnosi się to pewnie do tych kilku lat wstecz, gdyż dzisiejsi studenci wydają się być dużo bardziej przedsiębiorczy) był to czas, kiedy wydatki na jedzenie obcinało się do minimum i o ile człowiek nie stołował się w domu, to co najwyżej w barze mlecznym lub w Green Wayu. Na tym tle nieliczne wyjścia do Brovarii zapisały się w mojej pamięci dość rajsko. Ten sam lokal wybrałam na miejsce mojego obiadu absolutoryjnego i właśnie wtedy zaczął on stopniowo tracić w moich oczach. Później byłam tam jeszcze dwa razy i za każdym razem jedzenie mnie rozczarowywało. Od tamtej pory minęły pewnie dwa lata, a ja słyszałam, że Brovaria poddała się kilku zmianom, które podobno wyszły jej na dobre.

Pod względem wizualnym nic się nie zmieniło. Lokal składa się z kilku sal, dzięki,którym możemy tu wpadać zarówno na formalny obiad (wąska sala po prawej z białymi obrusami), szybką rozmowę przy piwie (sala z barem po lewej), randkę w zacisznej sali w piwnicy lub biesiadę z dużą grupą znajomych (główna sala z barem i kadziami browarnymi). Wnętrze jest przestronne i nowoczesne, zgrabnie łączy elementy industrialne z klasyczną elegancją. Generalnie jest dobrze, chociaż muszę powiedzieć, że nie robi to już takiego wrażenia jak kiedyś. W tym wszystkim przeszkadzała mi jedynie głośna, utrudniająca rozmowę muzyka (The Cure i U2). Oczywiście mogłam była wybrać bardziej zaciszną salę z obrusami, a nie głośną salę główną, więc poniekąd sama jestem sobie winna. Z miejsca również chciałabym dać ogromnego plusa za obsługę. Obsługujący nas Pan Tomasz spisał się doskonale. Był bardzo uprzejmy, świetnie zorientowany w karcie dań i win, służył rzeczową radą i wprowadzał element elegancji do tej nieformalnej przestrzeni (początkowo byłam lekko zdezorientowana faktem, że w pubowej atmosferze jestem traktowana po królewsku, ale koniec końców podobało mi się to).

Z menu wybrałam trójkolorowy krem z cukinii i lasagne ze szpinakiem, łososiem, parmezanem i sosem pomidorowym - bazyliowym. Trzech kolorów wprawdzie w zupie nie zauważyłam (no chyba, że trzecim kolorem miał być kolor grzanek), co nie zmienia faktu, że zupa została bardzo ładnie podana. Na jasnym beżowym kremie, stworzono ciemno zielone dekoracje (wzorem tych pisanych wykałaczką na powierzchni cappuccino). Sama zupa była bardzo delikatna i przypominała w smaku krem ze szparagów. Było poprawnie i nic ponad to. Co więcej, miejscami dostrzegałam niewielkie grudki charakterystyczne dla zwarzonej śmietany, ale może to już czepialstwo lub złudzenie. Dalej przyszła kolej na lasagne, którą zamówiłam z nieodpartej potrzeby zjedzenia szpinaku (brałam też pod uwagę szpinak z serem pleśniowym zapiekany na cieście filo z sosem pieczarkowym i warzywami). I znów, danie zostało bardzo ładnie podane, obficie polane sosem pomidorowym, udekorowane śmietaną oraz listkami bazylii, ale smakowo nie zachwycało. Zjadłam, ale drugi raz wybrałabym coś innego. Na koniec zamówiliśmy jeszcze sernik z sosem malinowym. Cóż, wypadł najgorzej z zamówionych dań. Po wszystkim miałam wrażenie, że serwowanym potrawom brakowało wyrazistości i świeżości. Wszystko wydawało się trochę wymęczone i odgrzewane po długim czasie od przygotowania. Towarzysząca nam osoba była wprawdzie zadowolona ze swojego dania głównego (faszerowana pierś z kurczaka), ale zauważyła, że jej grillowane pieczarki, okres świetności miały za sobą kilka dni temu. Do obiadu zamówiłam piwo pszeniczne, które generalnie bardzo lubię, ale odmianie z Brovarii raczej nie stawiałabym ołtarzy.

Słowem zakończenia, wystrój mnie nie zaskoczył, w przeciwieństwie do świetnej obsługi, a jedzenie, no cóż, od mojej ostatniej wizyty niewiele się poprawiło. Może kiedyś restauracji dam jeszcze jedną szansę, ale póki co wizyty w Brovarii zarezerwuję raczej na wyjścia na piwo i przekąski.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 5+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-


ON:
W Brovarii na jedzeniu byłem dotąd dwukrotnie. Było to odpowiednio rok temu oraz dwa lata wcześniej. Oba wyjścia wypadły kulinarnie poniżej oczekiwań, aczkolwiek kilka odbytych w międzyczasie spotkań przy piwie było bez zarzutu. Pół roku temu trafiłem jednak na człowieka, który pracował w Brovarii jakiś czas i opowiedział mi historię, że smacznie tam było tylko „do czwartego szefa kuchni”. Później przeprowadzono ponoć eksperyment z szefem ze Śląska i wypracowany dorobek zaczął się sypać. Optymizmem zawiało dopiero pod koniec tej historii, bowiem ostatecznie przerwano eksperyment i zatrudniono osobę kompetentną, z wizją, która ma przywrócić dawną świetność. Nie rozstrzygam, czy wszystkie fakty się zgadzają, ale chronologicznie i smakowo zgadzało się, że miałem wątpliwe szczęście trafić do Brovarii, gdy znalazła się w kulinarnym dołku. Tym bardziej byłem ciekaw, jak jest teraz i czy udało się w końcu wyprowadzić kulinaria na prostą?

W Brovarii są trzy poziomy i aż cztery oddzielne przestrzenie, które urządzono w różnych stylach. Na lewo od wejścia mamy nowoczesny bar, a po prawej stronie elegancką salkę z białymi obrusami. Dalej prosto mamy kamienne schody, które prowadzą do przestronnej sali z telebimem oraz kadziami piwnymi, które wykorzystuje się w tutejszym mini browarze. Pod schodami jest z kolei wejście do ceglanej piwnicy, na którą składa się kilka klimatycznych zakątków. Jest zatem w czym wybierać i każdy powinien znaleźć tutaj coś dla siebie. My jakby z przyzwyczajenia, a może po prostu kierując się stadnym instynktem, zasiedliśmy na górze. Ledwo zajęliśmy miejsca, a już zjawił się uprzejmy Pan kelner, który zastawił nasz stół, a także zaoferował swoje doradztwo w kwestii całej karty menu. Obsługa zresztą już do końca była na piątkę - bardzo dobrze zorientowana, sprawna, niezwykle uprzejma, ale jednocześnie nienachalna. Ktoś może powie, że to nieistotny drobiazg, ale jakoś ujęło mnie, że w części pubowej, kelner życzy nie "smacznego", a "miłych doznań smakowych". To zresztą tylko jeden z przykładów, które potwierdza, że są jeszcze osoby w tym fachu, którym się chce i które czerpią frajdę ze swojej pracy. Bynajmniej w tym względzie Brovaria nie jest w Poznaniu osamotniona, ale wierzcie mi, że na kilkadziesiąt odwiedzonych restauracji, z takim profesjonalizmem obsługi spotkałem się zaledwie w kilku.

Z karty zamówiłem krem imbirowy oraz polędwiczki wieprzowe zapiekane w boczku, a do tego piwo miodowe. Wespół z Anią domówiliśmy także sernik z konfiturą malinową. Krem imbirowy był bardzo dobry, a pływające w nim kawałki mango oraz paseczki kurczaka stanowiły ciekawy kontrast i jeszcze bardziej podkreślały jego niby słodki, a jednak trochę pikantny i rozgrzewający smak. Wielki plus za tę zupę, bowiem od mistrzostwa dzielił ją tylko nieciekawy wygląd oraz kilka stopni Celsjusza (wówczas dopiero fajnie by rozgrzewała). Przejdźmy jednak do czterech polędwiczek wieprzowych, które zostały owinięte w plastry boczku, nabite na patyk niczym szaszłyk i zapieczone. Efekt był jak najbardziej w moim guście. Z zewnątrz chrupiący boczek, wewnątrz bardzo delikatna, różowa polędwica, a wszystko to w świetnym i esencjonalnym sosie z rozmarynem. Egzamin zdały również grillowane warzywa (do wyboru były też gotowane) - cebula, pieczarka, papryka, cukinia, a także bakłażan, który nie był ani gorzki, ani niedopieczony (co się często w restauracji zdarza). Znacznie gorzej wypadły pieczone ziemniaki z suszonymi pomidorami (do wyboru był także rozmaryn oraz pieczarki). Suszone pomidory to co prawda strzał w dziesiątkę, jednak same ziemniaki zamiast przypieczone i chrupiące, były rozmiękczone i prawie na pewno przygotowane dużo wcześniej, a następnie odgrzane w mikrofali. Niestety i deser nie spełnił moich nadziei na świetny finisz, bowiem choć konfitura malinowa była przyjemna w smaku, to sam sernik był puszysty tylko z nazwy (w rzeczywistości był suchy i nijaki). Ostatecznie przyznaję 5 za krem imbirowy, 4 za drugie danie (w tym dobry z plusem za polędwiczki, dobry za warzywa i trzy mniej za ziemniaki), 3- za sernik oraz 4+ za piwo.

O samym piwie za dużo napisać nie mogę, gdyż daleko mi do znawcy. Przyznaję, że wytwory tutejszego mini browaru przypadają mi bardziej do gustu niż butelkowana przemysłówka, niemniej daleko im do degustowanych przeze mnie niedawno rarytasów z Bambergu. Cóż, tradycja robi swoje. Brovaria istnieje od 6 lat, a Klosterbräu od 477 ;) Abstrahując jednak od historii, było to najlepsze z dotychczasowych wyjść do Brovarii oraz całkiem niezły prognostyk na przyszłość. Porządna restauracja i dobry mini browar pod jednym dachem wystarczy, abym był na tak i uzasadniał obecność tego miejsca na mapie Poznania :)

Jedzenie: 4
Obsługa: 5
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS DLA 3 OSÓB:
Trójkolorowy krem z cukinii - 12 zł.
Krem imbirowy z kurczakiem i kawałkami mango - 12 zł.
Lazania zapiekana z łososiem i szpinakiem w sosie pomidorowo-bazyliowym przyprószona parmezanem - 24 zł.
Polędwiczki wieprzowe zapiekane w boczku z pieczonymi ziemniakami i warzywami - 35 zł.
Sakiewka z piersi kurczaka faszerowana pieczarkami w delikatnym sosie serowym z pieczonymi ziemniakami i warzywami - 30 zł.
Puszysty sernik podany z konfiturą malinową - 14 zł.
Brovaria Specjalne 0,5 - 9 zł.
Brovaria Miodowe 0,5 - 9 zł.
Santa Carolina Chardonnay 0,187 - 19 zł.
Suma: 164 zł.

KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Trójkolorowy krem z cukinii - 12 zł.
Krem imbirowy z kurczakiem i kawałkami mango - 12 zł.
Lazania zapiekana z łososiem i szpinakiem w sosie pomidorowo-bazyliowym przyprószona parmezanem - 24 zł.
Polędwiczki wieprzowe zapiekane w boczku z pieczonymi ziemniakami i warzywami - 35 zł.
Puszysty sernik podany z konfiturą malinową - 14 zł.
Brovaria Specjalne 0,5 - 9 zł.
Brovaria Miodowe 0,5 - 9 zł.
Suma: 115 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.22

ADRES: Poznań, Stary Rynek 73,74
INTERNET: www.brovaria.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...