czwartek, 27 maja 2010

MIELŻYŃSKI wine bar - Bud Break

Do winiarni Mielżyński zaglądamy regularnie. Tak samo też śledzimy jej stronę internetową, niezmiennie licząc na zapowiedź degustacji win. Dotychczas byliśmy na jednej (porównanie roczników win Bodegas Roda oraz degustacja katalońskiego wina musującego Cava Castillo Perelada). Uzyskaliśmy wówczas informację od Pana Roberta Mielżyńskiego, że podobne przedsięwzięcia planowane są raz na kwartał i stąd też nasza dociekliwość w tej kwestii. Na kolejną imprezę z cyklu Sound of Wine trafiliśmy jednak dopiero po roku.

PS Opis naszej kulinarnej wizyty u Mielżyńskiego znajdziecie tutaj.


ONA:
Degustacja zapowiadała się dla mnie dość ciekawie, przede wszystkim ze względu na osobiste pobudki. Jestem wielbicielem win białych, stąd znana z dobrych, białych win Austria, wydawała mi się idealnym motywem degustacyjnym. I choć wina austriackie nieczęsto goszczą na moim stole, regularnie ustępując miejsca niemieckim (Dolina Renu, Mozeli) i francuskim (Alzacja, Szampania, Burgundia), to nie zmienia to faktu, że byłam do nich optymistycznie nastawiona.

Tym razem, w przeciwieństwie do imprezy zeszłorocznej, degustowaliśmy wina na tyłach lokalu, gdzie ustawiono scenę dla zespołu muzycznego oraz rząd solidnych beczek, na których spoczęły wina przeznaczone do degustacji. Przy każdej beczce czekał przedstawiciel/właściciel/potomek właściciela winnicy, a każdy z nich był niezwykle chętny do rozmowy i snucia opowieści o winnicach Austrii. Spróbować można było wina z:

- Weingut Gross
- Weingut Salomon Undhof
- Weingut Wienienger
- Weingut Familie Gasselmann
- Weingut Velich Apetlon
- Weingut Hofstatter

O smaku nie chciałabym specjalnie się rozpisywać, ponieważ, jak powiedział właściciel winnicy Wienienger: „najciekawszą historię opowiada o sobie samo wino”, a ja czułabym się nieco skrępowana, próbując napisać coś ciekawego, na temat, który choć bliski mojemu sercu, wymaga lat doświadczeń, niestrudzonego zdobywania wiedzy i marskości wątroby. Być może uznacie mnie za barbarzyńcę, ale w trakcie degustacji nie wypluwam/wylewam wina do specjalnie do tego celu przygotowanego wiaderka, co oczywiście uniemożliwia przejście kolejnych etapów kosztowania z całkowicie świeżym umysłem. Moje podejście do tematu w tej kwestii jest dość proste – radość ze smakowania wina niezmiennie bierze górę nad chłodnymi aspektami teoretycznymi. Jest to szczególnie uciążliwa cecha, jeśli do degustacji mamy ok. 30 win, tak jak było w tym przypadku. Można wówczas smakować tylko wybrane trunki. Można też spróbować niewielkiej ilości każdego z nich, a na następny dzień odebrać w pełni zasłużoną karę – leżeć, jęczeć i zatapiać się w eschatologicznych wizjach. Ograniczę się zatem do krótkiego i ogólnego stwierdzenia, że wszystkie prezentowane wina trzymały poziom, niektóre z nich trochę wyróżniały się na plus, niestety w trakcie nie robiłam notatek i nie potrafiłabym bezbłędnie wskazać moich faworytów. Mimo tego, że mi smakowały, moje preferencje co do regionów winiarskich słynących z białych win, po degustacji nie uległy zmianie (skądinąd cenna to wiedza dla mnie samej).

Takie akcje zasługują na szczególną uwagę nie tylko ze względu na fakt, że jest to niezwykle przyjemny sposób spędzania wolnego czasu. Zorganizowanie degustacji pionowej, poziomej, czy jakiejkolwiek innej w warunkach domowych jest przedsięwzięciem karkołomny i z pewnością ogranicza się do porównania max. 2-3 butelek. Nam samym przyszło już kilka razy do głowy, żeby zaproponować Wam taką formę spotkania i jeśli znalazłoby się kilku zainteresowanych, po prostu umówić się na zakup konkretnych butelek, które później można byłoby spożyć i porównać w przyjaznej atmosferze. Być może znajdą się chętni i kiedyś się to uda.

Na koniec dodam jeszcze, że głównym reżyserem degustacji była pogoda. Bud Break kojarzy się z wczesną wiosną, a aura wzięła sobie to określenie zbyt dosłownie do serca i zaserwowała nam warunki iście marcowe. Przejmujące zimno i chmury, sprawiły, że większość ludzi nie mogła wprost rozstać się z miejscami siedzącymi w ciepłym lokalu. Stąd na dworze, pośród beczek nie było tłumów, ani tym bardziej tłoku. Zimno miało też wpływ na samą przyjemność z picia wina, bo to białe najlepiej smakuje w ciepły i słoneczny dzień. Nad rozgrzaniem atmosfery popracował jednak elektryzująco -energetyczny zespół Agnieszki Szczepaniak, który wystąpił z projektem Szopka. To wielowątkowe widowisko muzyczne , w dość swobodny sposób bawiące się motywami chopinowskimi, było niestety tylko tłem całego wydarzenia, niemniej tłem ciekawym i pozytywnie nastrajającym.

PS Wracając z degustacji mogliśmy cieszyć się jeszcze atmosferą poznańskiego święta, idąc z niedobitkami kibiców ulicą Grunwaldzką. Brawo Lech!



ON:
Ogólnie rzecz biorąc - Bud Break, to czas, gdy na winorośli pojawiają się pierwsze pędy po zimowym uśpieniu. 15 maja aura nad Poznaniem nie sprzyjała jednak, aby w pełni świętować winiarską wiosnę. Było naprawdę chłodno, ale nie był to jedyny powód dość skromnej frekwencji degustatorów. Wszakże odbywał się wówczas decydujący o mistrzostwie mecz Lecha Poznań, a w perspektywie kilku godzin była jeszcze Noc Muzeów. Moim zdaniem, zabrakło też reklamy. Niestety, ale informacja na stronie internetowej oraz ulotki w winiarni, to trochę mało, jeżeli chciałoby się przyciągnąć kogoś więcej, aniżeli stałych klientów. Efekt był taki, że dotarło kilkudziesięciu gości, a jak się dowiedzieliśmy od austriackich winiarzy - dzień wcześniej w Warszawie zjawiło się ich około pięciuset.

Po przekroczeniu progu przywitały nas hostessy wręczając ładnie wydaną kartę degustacji, na której można było wynotować spostrzeżenia odnośnie każdego z sześciu prezentujących się producentów win. Dalej gości witał sam gospodarz - Pan Robert Mielżyński, który wręczył nam kieliszki i w skrócie opowiedział, jakie wina będziemy za chwilę mogli degustować. Wyszliśmy na pasaż na tyłach wine baru, gdzie znajdowały się stoiska w formie 6 beczek z 29 naliczonymi przeze mnie winami. Za każdą beczką stał przedstawiciel danej winnicy, który prezentował na beczce najbardziej charakterystyczne wina swojej produkcji. Idea była taka, aby rozpocząć każdorazowo degustację od najprostszego wina ze zbioru, a później porównywać co raz bardziej złożone bukiety i smaki. Przy pierwszych trzech stoiskach spróbowałem wszystkich wystawionych win słuchając przy tym bardzo ciekawych opowieści austriackich winiarzy. Jako, że czułem podświadomie, że zdegustowanie wszystkich może się różnie skończyć, to przy kolejnych trzech beczkach spróbowałem jedynie po jednym - ulubionym i najbardziej polecanym przez danego winiarza trunku. Łącznie wyszło tego 17 austriackich win i choć wszystkie były godne polecenia, to dziś bardziej pamiętam atmosferę przy każdej z beczek, aniżeli smak poszczególnych butelek. Ciężko oddać atmosferę jaka się wytwarza przy kontakcie fascynatów wina z winiarzami z krwi i kości, zatem ograniczę się do krótkiej charakterystyki przybyłych przedstawicieli.

Winnicę Weingut Gross reprezentował młody, wyważony, elegancko ubrany syn właściciela, który nie rozstawał się z komórką. Weingut Salomon Undhof - praktykujący w winnicy roześmiany student w rozpiętej pod szyją koszuli, który był jedyną osobą na degustacji, której nie było zimno. Weingut Wieninger - doświadczony właściciel winnicy, który był dla nas prawdziwą skarbnica wiedzy. Weingut Hofstatter - zziębnięty Włoch, który w każdej wolnej chwili chował się przed chłodem wewnątrz wine baru (choć historycznie jego kraina leży w granicach austriackiego winiarstwa, to politycznie są to już Włochy). Weingut Familie Gesellmann (wina czerwone) oraz Weingut Velich Apetlon (wina słodkie), albo nie przysłały swoich przedstawicieli, albo ukryli się oni na tyle skutecznie, że na ich miejscu widziałem tylko dzielnie asystujących pracowników Mielżyńskiego.

Ogólnie jakoś więcej klienteli zajadało specjały przy stolikach, aniżeli próbowało wina przy beczkach, czemu osobiście nieco się dziwiłem. Okazja porównania prawie 30 szlachetnych trunków w jednym miejscu nie zdarza się bowiem każdego dnia. Dlatego też my programowo skupiliśmy się na winach, kulinaria zlustrowaliśmy jedynie z oddali - kuchnia restauracyjna serwowała wyłącznie przystawki, a na dworze zorganizowano grill przy udziale pobliskiego sushi baru. Dania co prawda wydawały się dość kosztowne - łosoś 40 zł, kotleciki jagnięce 50 zł, a wołowina 60 zł, jednak jedząc i pijąc goście wspierali tego wieczoru Fundację Arka. Skorzystaliśmy za to z gościnności pobliskiego sklepu Bilbelou Interiors gdzie dla wszystkich wielbicieli wina czekały przekąski w postaci przepysznego sera Grana Padano, chrupiących grzanek i słodkich ciasteczek. Około godziny 20:00 Pan Mielżyński wszedł z kolei na skrzynki z winami, które stoją po środku winiarni, a następnie podziękował wszystkim przybyłym na degustację i zapewnił, że to dopiero początek wspaniałego wieczoru. Wówczas zabrzmiała muzyka Agnieszki Szczepaniak i jej projektu muzycznego "Szopka", a my dyskretnie oddaliliśmy się z miejsca zdarzenia. Jak bym miał coś zasugerować organizatorom, to osobiście wolałbym, żeby muzyki można było słuchać przez całą degustację, a nie przez resztę wieczoru. 

Podsumowując jednak, szczerze zachęcam do śledzenia zapowiedzi na stronie internetowej Mielżyńskiego, bowiem z tego co zasłyszałem od obsługi - w drugiej połowie czerwca zapowiada się następna degustacja. Pozostaje trzymać kciuki za organizatorów, gdyż szkoda by było, aby kolejna impreza Sound of Wine odbyła się za rok.

PS Za największy kapitał wine baru uważam postać właściciela. Niewielu jest bowiem w tym biznesie - tak gościnnych, tak nastawionych na edukację, tak spontanicznych, a za razem tak entuzjastycznych ludzi, jak Pan Robert Mielżyński. Ci, którzy bywają przy Wojskowej wiedzą o czym mówię, bo zapewne mogli się o tym przekonać osobiście!


POST SCRIPTUM:
Migawka z zeszłorocznej degustacji...


KOSZTORYS: wstęp wolny

ADRES: Poznań, ul. Wojskowa 4 (Stare Koszary)
INTERNET: www.mielzynski.pl

Bookmark and Share

czwartek, 20 maja 2010

BISTRO RZYMIANKA - szparagowy lunch / ocena 3.88

Na przełomie marca i kwietnia zapytaliśmy Was - restaurację którego hotelu powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? W ankiecie wzięło udział 152 Czytelników, a miejsca na podium zajęły: Trawiński (23%), NH oraz Rzymski (ex eaquo po 19%). Dalej znalazły się kolejno: IBB Andersia (16%), Mercure (8%), Sheraton (6%), Vivaldi (4%) oraz Park (1%). Tym razem postanowiliśmy jednak przymknąć nieznacznie oko na wyniki ankiety i wybrać się do restauracji, która uplasowała się na drugiej pozycji. Nie to, żebyśmy mieli jakieś uprzedzenia względem zwycięzcy, ale zwyczajnie skusiły nas szparagowe lunche proponowane przez Bistro Rzymianka. Sezon na szparagi nie trwa w końcu wiecznie, a wizytę w Trawińskim można bez większych problemów przesunąć w czasie. Wszystkich, którzy głosowali na ten lokal, prosimy zatem o jeszcze trochę cierpliwości :)

PS Do Trawińskiego już jednak nie dotrzemy, bowiem z początkiem października 2010 r. rozpoczęto wyburzanie tego czterogwiazdkowego hotelu.


ONA:
W maju w mojej kuchni niepodzielnie królują szparagi. Wprost uwielbiam ich subtelny smak i mogłabym je jeść o każdej porze dnia i na wszystkie sposoby. Poza tym, jak powszechnie wiadomo Wielkopolska (i lubuskie rzecz jasna) szparagami stoi, więc ta moja miłość przyprawiona jest jeszcze delikatnym smaczkiem lokalnego patriotyzmu. Chętnie też skorzystałabym ze sposobu Rzymian, którzy szparagi suszyli, aby cieszyć się nimi również poza sezonem, ale nie mam pewności, że jest to metoda skuteczna, czy chociażby skuteczniejsza od pakowania tych bezwstydnych warzyw do słoika ;).

Na szparagowe lunche szłam zatem z całkowicie pozytywnym nastawieniem. Zapewne, ta oferta obiadowa dostępna jest zarówno w restauracji de Rome, jak i bistro Rzymianka, my jednak zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję, ze względu na swobodniejszą atmosferę panującą w mniejszym lokalu. Na początku czekała nas pogawędka o zdjęciach z nieco zakręconym i dość bezpośrednim duetem Pań z obsługi, które choć same nie były pewne co do możliwości robienia zdjęć, postanowiły szybko rozwiać wątpliwości, pytając swojego zwierzchnika o zgodę. Kiedy przekazały nam wiadomość o pozytywnej decyzji, zastąpił je uprzejmy Pan kelner, który z pewnością nie był nowicjuszem w swoim fachu. Cóż o wystroju, pewne jego elementy przywołują skojarzenia z latami PRL-u, np. dziwna fontanna – brodzik pośrodku sali, lub nieciekawe płytki i lustra na ścianie. Nie ulega jednak wątpliwości, że przeprowadzono tu całą serię drobnych zabiegów i wprowadzono kilka dodatków, które wrażenie powrotu do przeszłości mają zniwelować do minimum (ocieplająca wnętrze ciemna drewniana podłoga, ładne doniczki ze świeżymi ziołami, nadruki na blatach stołów, wygodne krzesła, i bardzo ładne kwiaty w solidnych donicach na zewnętrznych parapetach okiennych).

Wybór jedzenia był tym razem o tyle prosty, że chcieliśmy skorzystać z ustalonego z góry menu lunchowego. Czekała nas zatem zupa pomidorowa ze szparagami, szparagowe sakiewki i ciasto drożdżowe. Zupa pomidorowa była klasykiem domowej kuchni. Wyróżniała ją niezwykle aksamitna konsystencja i ciekawy dodatek zielonych szparagów. Całość była smaczna i intensywna w smaku, choć zupełnie nie zaskakująca. Właściwie ten domowy klimat dominował przez cały posiłek, gdyż to samo można powiedzieć o drugim daniu i deserze. Choć prawdopodobnie nikt na co dzień nie przykłada w domu zbyt dużej wagi do sposobu podania, to tu akurat ten element wyróżnił się na plus. Przewiązane zblanszowanym porem sakiewki, podlane sosem śmietanowo-kurkowym, przyozdobione wachlarzem z białych szparagów i niewielką dekoracją z miodowego melona i zielonych szparagów ładnie się prezentowały. Jeśli  zaś chodzi o smak to było poprawnie i znów - domowo. Przyznać przy tym muszę, że za naleśnikami nie przepadam. Podjęłam kilka prób przełamania się do tego specjału i póki co nie udało mi się. Programowo skreślam naleśniki na słodko, bo słodki obiad to dla mnie świętokradztwo. Trochę inaczej jest z naleśnikami wytrawnymi, na takie mogę czasem się skusić (w kolejce czekają tu także bretońskie gallette). Podsumowując, skusiłam się na sakiewki i choć nadal twierdzę, że to nie do końca moja kulinarna bajka, to mogę powiedzieć, że te serwowane w bistro Rzymianka były smaczne. Podobało mi się, że górne partie sakiewki były chrupiące, a śmietanowo - szparagowe wnętrze przyjemnie komponowało się z bardziej miękką częścią ciasta. Najsłabszym elementem dania był sos kurkowy. Może zwyczajnie brakowało w nim świeżych grzybów. Najsmaczniejsze okazały się tu natomiast białe szparagi z bułką tartą podsmażona na maśle. Ot co. Na koniec spróbowaliśmy solidnej porcji dobrego ciasta drożdżowego, a wszystko popiliśmy słodko – kwaskowym kompotem z rabarbaru.

Całość wspominam przyjemnie. Można byłoby oczywiście przyczepić się do kilku rzeczy, ale biorąc pod uwagę bardzo atrakcyjną cenę za smaczny i sycący posiłek w centrum miasta, który wychodzi naprzeciw sezonowym trendom i naszym lokalnym specjałom, to wprost nie wypada powiedzieć nic złego. No może napiszę tylko tyle, że życzyłabym sobie jeszcze więcej szparagów.

PS W trakcie posiłku przyszło nam słuchać albumu "3" Andrzeja Smolika. Poziom głośności w najmniejszym stopniu nie zakłócał swobodnej rozmowy.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4+


ON:
Od dobrych kilku lat przechodząc alejami Marcinkowskiego zwracała moją uwagę szczególna atencja z jaką Hotel Rzymski podchodził do tematu szparagów. Choć w trakcie sezonu są one zapewne dostępne w wielu poznańskich restauracjach, to obudzony w środku nocy, nie zawahałbym się ani sekundy, który lokal polecić miłośnikowi tychże warzyw. Wszystko to mimo, że nigdy wcześniej tam nie jadłem, a skojarzenia opierałem jedynie na sugestywnym oflagowaniu hotelu oraz ekspozycji certyfikatu Polskiego Związku Producentów Szparaga. Po przekroczeniu progu szybko upewniłem się, że nie są to czcze symbole, Teraz już wiem na 100%, że w maju i czerwcu Hotel Rzymski szparagami stoi. Z 37 dań w głównej karcie menu, aż 22 zawiera w swojej nazwie odmianę słowa "szparagi". Do tego dochodzi szparagowy zestaw degustacyjny (w cenie 65 zł/osobę), a także szparagowy lunch, na który się zdecydowaliśmy. Oferta lunchowa dostępna jest od poniedziałku do piątku w godz. 12:00 – 17:00 (w cenie 23 zł/osobę). Składa się z zupy dnia, a także dania głównego (tygodniowa rozpiska znajduję się tutaj), przy czym do każdego zestawu kompot i ciasto dodawane są gratis.

Przyznam, że choć po przekroczeniu progu Bistro Rzymianka miałem mieszane uczucia, to dość szybko się przestawiłem i odkryłem uroki tego miejsca. Nie urażając bowiem nikogo, jest tam pewne echo Poznania lat osiemdziesiątych i choć trudno to nazwać, to łatwo zauważyć. Wystarczy jednak chwila na obserwację, ile pracy zostało włożone, aby to echo przytłumić, a od razu chcę się wspierać takie zaangażowanie. Duży plus należy się także za czystość i schludność, w jakiej możemy kosztować posiłek. Zasiedliśmy na wygodnych, obitych krzesłach przy jednym z dużych okien. Widok na aleje byłby wręcz idealny, gdyby nie trochę za nisko opuszczone firanki. Piątkowy lunch składał się z kremu pomidorowego z zielonymi szparagami, szparagowych sakiewki z kurkami w śmietanie, ciasta drożdżowego oraz kompotu z rabarbaru. Krem był bardzo aksamitny, lekko słonawy i w smaku bardzo podobny do tego serwowanego w Donatello. Porcja była tylko mniejsza, za to dodatek w postaci lekko chrupiących zielonych szparagów al dente był czymś, co pozytywnie wyróżniało tę zupę. Przechodząc do dania głównego, warto zauważyć, że podane zostało w sposób bardzo estetyczny i chyba nikt by się nie domyślił, że mamy do czynienia z lunchem za 23 złote. Dwie duże sakiewki (chrupiące od góry, a delikatne od dołu) zawierały w sobie drobne kawałki białych szparagów w sosie śmietanowym. Z zewnątrz sakiewki były otoczone sosem kurkowym i przyozdobione czterema kawałkami białych szparagów, bułką tartą i plasterkiem melona. Jak dla mnie największym specjałem były wspomniane 4 kawałki szparagów przygotowane na sposób al dente i z chęcią skosztowałbym dania, który byłoby przyrządzone wyłącznie z nich. W kwestii sakiewek przyznać trzeba, że porcja jest sycąca, jednak nadzienie było dla mnie zbyt delikatne, a kurki w sosie lekko gorzkawe. Przyznam jednak, że najsłabiej było na końcu. Ciasto drożdżowe było na tyle suche i bez wyrazu, że poprzestałem na jednym kawałku. Sytuację ratował za to bardzo smaczny kompot z rabarbaru. Ostatecznie przyznaję 4 za zupę, 4- za sakiewki oraz 3- za deser.

Moje podsumowanie szparagowego lunchu będzie krótkie - świetny pomysł, widać starania, ale mogłoby być lepiej z realizacją, w związku z czym warto dopracować niuanse. Odbiegając jednak na koniec od lunchu, nadmienię, że z przyjemnością spróbowałbym kilku pozycji z głównego menu na czele z carpaccio z polędwicy wołowej na marynowanych szparagach. Jednak na lody szparagowe jestem za mało odważny ;)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS: 2 x Szparagowy lunch (2 x zupa dnia, 2 x szparagowe sakiewki z kurkami w śmietanie, 2 x ciasto, 2 x kompot) - 46 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.88

ADRES: Poznań, al. K. Marcinkowskiego 22 (Hotel Rzymski)
INTERNET: www.hotelrzymski.pl/restauracje

Bookmark and Share

czwartek, 13 maja 2010

Tajskie Smaki w restauracji FUSION

Hotel Sheraton zaprosił nas na inaugurację miesiąca tajskiego, która odbyła się 6 maja w restauracji Fusion. Tajskie Smaki organizowane przy udziale biura Thai Trade Center dostępne będą w każdy majowy czwartek od 18:00 do 22:30 w cenie 135 złotych od osoby. Z racji tego, że tym razem byliśmy w charakterze gości, postanowiliśmy nie przyznawać oceny finalnej, a jedynie zrelacjonować Wam imprezę.

PS Opis naszej pierwszej wizyty w restauracji Fusion znajdziecie tutaj.


ONA:
Tajskie smaki to kolejne po piątkowym targu rybnym i śródziemnomorskich czwartkach wydarzenie kulinarne proponowane przez hotel Sheraton. Wydarzenie ciekawe, gdyż w Poznaniu nadal brakuje tajskiej restauracji z „prawdziwego zdarzenia”. Jest oczywiście Fast Wok, ale to raczej opcja na szybki obiad aniżeli wystawną kolację. Zastanawiało mnie także jak pracownicy Fusion poradzą sobie z organizacją całej imprezy, w końcu zawsze to jakieś wyzwanie logistyczne, ale do rzeczy.

Zaraz po wejściu i zajęciu miejsca przy zarezerwowanym stoliku otrzymaliśmy czerwone Martini ze spritem przystrojone kwiatem orchidei. Ten ładnie prezentujący się drink nie był może moim wymarzonym aperitifem, spełnił jednak swoje zadanie, a mianowicie rozluźnił mnie, ponieważ trochę udzieliła mi się lekko nerwowa atmosfera poprzedzająca wszelkie inauguracje i uroczyste początki. Chwilę później, przy dźwiękach delikatnej tajskiej muzyki wybrałam się na przechadzkę pośród morza drobnych, tajskich specjałów. Przysięgam, ze starałam się to wszystko jakoś zaplanować – pojemność mojego żołądka jest ograniczona, a tu zapowiadała się iście sarmacka uczta. Zaczęłam od sałatki z sosem nam - prik. Zdecydowałam się na nią dlatego, że lubię zaczynać posiłek od dań lekkich, a sałatka sprawiała takie właśnie wrażenie. I tu zaskoczenie, niepozornie wyglądająca danie (sałata, julienne z marchewki, pomidorki koktajlowe, papryka, czarny sezam, listki kolendry) powaliło mnie swoim smakiem. Powaliło ze względu na przepyszny sos. Do teraz na jego wspomnienie nie potrafię się powstrzymać przed mało estetycznym mlaskaniem. Orzeszki ziemne, chili, czosnek, mleczko kokosowe, smaków było zapewne dużo więcej, ale ich połączenie to była prawdziwa uczta dla zmysłów. Sałatka była moim numerem jeden, zdecydowanie wyróżniającym się na tle innych przystawek, które były estetycznymi mini daniami bazującymi na krewetkach, trawie cytrynowej, małżach, kolendrze, kaczce, wołowinie, galangalu itd (z mojego punktu widzenia ciekawym elementem tej tajskiej układanki była jeszcze zupa dyniowo – kokosowa z krewetkami marynowanymi w galangalu). Oprócz zimnych przystawek i zupy, spróbować można było jeszcze ciepłego bufetu – tu wybrałam okonia nilowego w sosie z żółtego curry i ryż gotowany z cynamonem. Okoń nilowy w lekko pikantnym sosie smakował mi, ale bez większych fajerwerków (na plus wyróżnił się tu apetyczny sos), zaciekawił mnie jednak orientalny, słodkawy ryż. No właśnie, na pokazie dowiedzieliśmy się, że kuchnia tajska ogromne znaczenie przywiązuje do równowagi wszystkich smaków: słodkiego, słonego, kwaśnego, pikantnego i opcjonalnie gorzkiego, w jednym posiłku. To wszystko tworzy niezwykłą i przemyślaną mozaikę, swoistą równowagę w różnorodności. Kolejnymi daniami, które w mojej pamięci zapisały się w szufladce pt. „kulinarne spełnienie”, to dania przygotowywane na świeżo przez szefa kuchni hotelu Sheraton Krystiana Szopkę i pana Thanawat Na Nagara. To tu po raz drugi spróbowałam danie Pad Thai. I muszę przyznać, że choć faktycznie nie jest ono specjalnie pikantne (vide Pracownia i komentarze), to też zupełnie nie jest jałowe. Drugim w kolejności daniem przygotowanym na naszych oczach była dorada marynowana w krachai, soku z limonki, podawana z ryżem jaśminowym i pok choi. Niestety choć „oczy chciały” nie miałam już miejsca w żołądku na wypróbowanie tego specjału. Tym bardziej, że planowałam skosztować jeszcze satay z krewetek i ananasa oraz kilka mini deserów. Krewetkowy satay (rodzaj szaszłyka), w towarzystwie swoich wołowych i drobiowych odpowiedników (uprzednio namoczonych w tajskich marynatach) spoczął na kopczyku z makaronu usmażonego z mango i zieloną papają. Krewetki wprost rozpływały się w ustach. Ich smak wzbogacony delikatną słodyczą ananasa oceniam jak najbardziej na plus. Tak samo jak ciekawy makaron, podkręcony lekką owocową słodyczą. A na koniec desery w wersji mini (szczególnie spragnieni mieli oczywiście możliwość zwielokrotnienia swych mini doznań). W momencie spożywania deseru z pewnością popełniałam piąty z siedmiu grzechów głównych i może dlatego proponowane słodkości mnie nie zachwyciły. Najbardziej smakował mi chyba kokosowy pudding z sosem czekoladowym, coś przypominającego kokosową piankę i świeże owoce. Spotkanie z tajską kuchnią nie ograniczało się tu jednak wyłącznie do kosztowania przygotowanych dań – w trakcie pokazu kulinarnego można było zapoznać się organoleptycznie z tajskimi owocami, przyprawami i ziołami (tajska bazylia pachnie niebiańsko – z tego co dowiedziałam się na miejscu, jej substytut można uzyskać przez zalanie listków bazyli i gwiazdek anyżu oliwą). Można było również porozmawiać z kucharzami ( w tym specjalistą od kuchni tajskiej) i zweryfikować wiele informacji. Cała obsługa stawał na rzęsach, żeby dogodzić klientom (specjalnie obserwowałam również obsługę przy innych stolikach), a czas mijał naprawdę w zawrotnym tempie.

Podsumowując wyciągnę sobie z życiorysu bardziej osobiste wydarzenie. Otóż, raz w życiu przyszło mi spędzić Święta Bożego Narodzenia „na obczyźnie” i jeść świąteczną kolację w hotelu Sheraton. To wtedy wyrobiłam sobie nie najlepsze zdanie o tym przybytku i zapałałam doń mniej lub bardziej uzasadnianą niechęcią (nie wiem czy była to faktycznie kwestia nieudanej kolacji, czy raczej tego, że w kwestii świąt jestem typem wojującego tradycjonalisty). Po raz kolejny muszę jednak stwierdzić, że poznański Sheraton potrafi skutecznie zamazywać dawne wspomnienia. I choć ocenę jedzenia mogłabym zobrazować zgrabną sinusoidą, to niezmiennie urzeka mnie bezpretensjonalność (tak, tak to właśnie to słowo!) tego hotelu i chęć wyjścia naprzeciw oczekiwaniom mieszkańców Poznania. Fajnie było!


ON:
Gdy przybyliśmy na miejsce punktualnie okazało się, że póki co jesteśmy jedynymi gośćmi inauguracji Tajskich Smaków. Trochę nas to onieśmieliło, niemniej poczęstowaliśmy się drinkiem powitalnym i zasiedliśmy do starannie przyozdobionego stolika w oczekiwaniu na początek imprezy. To co rzucało się w oczy podczas oczekiwania, aż restauracja się zapełni, to bogactwo bufetu, który nas otaczał. Czego tam nie było i jakich kolorów nie miały te potrawy. Nasz stolik usytuowany był mniej więcej po środku sali, w związku z czym najbliżej mieliśmy do deserów, które znajdowały się w sąsiedztwie drobnych przystawek na zimno. Wszystko ładnie i równo ułożone i wszystkiego po kilkadziesiąt sztuk. Patrzyłem na tę paletę smaków i nie spodziewałem się, że to dopiero początek. Pod jedną ze ścian znajdował się bowiem bufet z półmiskami, w których znajdowały się bardziej złożone potrawy na zimno. Na blacie otwartej kuchni ustawione zostały z kolei podgrzewacze ze stali nierdzewnej z daniami na ciepło i zupą. Dalej umieszczono szklaną ladę, za którą spoczywały zamarynowane mięsiwa i ryby (przygotowywane na świeżo na życzenie gości). Wszystko opisano szczegółowo w języku polskim i angielskim, a gdzieniegdzie można było wypatrzeć kolorowe, polskojęzyczne broszurki z przepisami, które wydał Departament Promocji Eksportu, Ministerstwa Handlu, Królestwa Tajlandii. Była też wystawka z napojami, choć te do stolików serwowała uprzejma, dyskretna i profesjonalna obsługa kelnerska.

Atrakcją wieczoru był pokaz kulinarny, który prowadził szef kuchni Pan Krystian Szopka w towarzystwie mistrza kuchni tajskiej - Pana Thanawat Na Nagara. Na naszych oczach przyrządzono (według oryginalnych przepisów i przy wykorzystaniu sprowadzonych z Tajlandii przypraw) Pad Thai, marynowaną doradę oraz satay z krewetek, marynowanego kurczaka i wołowiny. I choć pokaz to specyfika wyłącznie inauguracji, to pierwsze danie na stałe trafiło do karty restauracji Fusion (można je zamawiać codziennie), a kolejne dwa zostaną przyrządzone gościom, którzy o to poproszą w każdy czwartek maja. Warto przy tym wspomnieć, że zarys menu, który przygotowaliśmy dla Was na dole posta, choć poraża bogactwem i oddaję charakter wieczoru, nie jest kompletny. Były bowiem pojedyncze dania, które mogły umknąć naszej uwadze lub których nazw nie jesteśmy pewni. Trochę więcej było jednak takich, które zapisaliśmy, obfotografowaliśmy, ale ich nie spróbowaliśmy. Stało się tak mimo tego, że przed imprezą postawiłem sobie za cel spróbować wszystkiego po trochu, a następnie powrócić do potraw najsmaczniejszych. Wystawność Sheratona zweryfikowała jednak plany i już na półmetku wiedziałem, że nie spróbuję wszystkiego, a już na pewno nie powrócę do najlepszych smakołyków. Na wyrywki smakowałem zatem co ciekawiej wyglądające specjały. Ograniczyć się muszę także w pisaniu. Zazwyczaj w recenzji wymieniam pozycję z menu, które zamawiam, a także krótko je charakteryzuję. Tym razem, gdybym miał to zrobić, to mógłbym tak pisać do czerwca, a wtedy już nie byłoby Tajskich Smaków. Nie o to jednak chodzi, w związku z czym wspomnę tylko o tym, co mi najbardziej smakowało i na czym moim zdaniem warto skupić uwagę:

PRZYSTAWKI:
- Ośmiorniczki marynowane w sosie ostrygowym i trawie cytrynowej.
- Wiosenne roladki z ciasta ryżowego z kaczką oraz mango.
- Małże z chili i kolendrą podawane z sałatką z mango i papai.

PIERWSZE DANIE:
- Zupa z dyni i kokosa z krewetkami marynowanymi w galangalu.

DANIA GŁÓWNE:
- Pad Thai (makaron ryżowy z suszonymi krewetkami i wieprzowiną, kiełkami fasoli, orzeszkami ziemnymi, liśćmi limonki, przygotowany na ostro z dodatkiem pasty curry i pasty miso).
- Satay z krewetek, marynowanego kurczaka, wołowiny z tajskim makaronem jajecznym, chiang mai, owocami mango i zielonej papai, ostrej papryczki chilli i kolendry.

DESERY:
- Pudding kokosowy.
- Pianka kokosowa.

W całej imprezie wychwyciłem tylko dwa minusy - ciepły bufet oraz ofertę napojów alkoholowych. Jeśli zerkniecie bowiem na zalecane przeze mnie powyżej menu, to dostrzeżecie, iż na dania głównej wybrałem tylko potrawy, które przygotowane były na świeżo. Tak mi bowiem smakowały, że ciepły bufet pod nierdzewną stalą (za wyłączeniem pysznej zupy) był dla nich wyłącznie tłem, którym nie warto zawracać sobie głowę. Druga sprawa, to kwestia wina stołowego, które moim zdaniem przy wejściówce kosztującej 135 zł powinno być dostępne bez dodatkowej dopłaty. Tylko te dwa minusy, a poza tym same plusy. Być może, ktoś z Was pomyśli, że łatwo mi zachwalać wieczór, skoro byłem w gościach i nie musiałem za to wszystko płacić. Odpowiem wówczas, że choć w restauracjach zdarzało mi się wydawać więcej, to zdaję sobie sprawę, iż 270 złotych na parę, to całkiem spora kwota. Wspominane jednak przeze mnie kilkakrotnie bogactwo smaków uzasadnia i tłumaczy taki wydatek.

PS Cieszy mnie kolejny etap otwarcia tegoż hotelu na Poznań. Nie jest to bowiem oferta skierowana do gości hotelowych, tylko do mieszkańców naszego miasta. Mam jednocześnie nadzieję, że niektórzy z Was będą mogli przekonać się osobiście, że Sheraton nie jest zamkniętym bastionem z małą tabliczką V.I.P., tylko nad wyraz gościnnym i otwartym miejscem :)


ZARYS MENU:
Sałatka z tofu i sezamową oliwą.
Sałatka z krewetkami z kokosem i grejpfrutem.
Sałatka z wołowiną, trawą cytrynową, chili i galangalem.
Warzywa z sosem Nam Prik.
Wiosenne roladki z ciasta ryżowego z kaczką oraz mango.
Ośmiorniczki marynowane w sosie ostrygowym i trawie cytrynowej.
Krewetki w orientalnej marynacie z warzywami i kiełkami fasoli.
Małże z chili i kolendrą podawane z sałatką z mango i papai.
Sezamowy kurczak na makaronie pszenicznym.
Kaczka z pikantnym ananasem i bazylią.
Zupa z dyni i kokosa z krewetkami marynowanymi w galangalu.
Zielone warzywa w sosie krewetkowym i sojowym.
Ryż jaśminowy z cynamonem gotowany na mleku kokosowym.
Okoń nilowy z sosem z żółtego curry z wędzoną śliwką.
Wieprzowina z pastą krewetkową z dodatkiem kolendry.
Pad Thai – makaron ryżowy z suszonymi krewetkami i wieprzowiną, kiełkami fasoli, orzeszkami ziemnymi, liśćmi limonki, przygotowany na ostro z dodatkiem pasty curry i pasty miso.
Satay z krewetek, marynowanego kurczaka, wołowiny z tajskim makaronem jajecznym, chiang mai, owocami mango i zielonej papai, ostrej papryczki chilli i kolendry.
Dorada marynowana w krachai i soku z limetki podawana na liściu bananowca z ryżem jaśminowym.
Chipsy krewetkowe z trzema sosami.
Sałatka owocowa (mango, lechee, rambutan) z pistacjami.
Pianka z mango z dodatkiem granatu z kwiatem orchidei.
Tapioka z zieloną herbatą i bazylią tajską.
Kanom Chun – żelki kokosowo-bazyliowe z mlekiem kokosowym.
Pudding kokosowy.
Ryż jaśminowy z mango i mleczkiem kokosowym.
Tarta z kremem kokosowym, mango i papają.
Banan w mleku kokosowym.
Świeże owoce (mango, kiwi, arbuz, melon, dragon fruit, ananas).
Napoje bezalkoholowe.

KOSZTORYS: 135 zł od osoby.

ADRES: Poznań, ul. Bukowska 3/9 (Hotel Sheraton)
INTERNET: www.sheraton.pl/poznan

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...