piątek, 26 marca 2010

BAŻANCIARNIA / ocena 4.12

W ostatniej ankiecie zapytaliśmy Was - którą z polskich restauracji powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? W głosowaniu wzięło udział 116 Czytelników, a miejsca na podium zajęły: Bażanciarnia (29%), Młyńskie Koło (19%) oraz Chłopskie Jadło (18%). Dalej znalazły się kolejno: Gospoda Pod Koziołkami (12%), Oberża Pod Dzwonkiem (6%), Bistro Dorota (6%), Ratuszova (3%), Karczma u Grzegorza (2%) oraz Elite (1%). Zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń odnośnie zwycięskiej restauracji oraz do udziału w kolejnej już ankiecie.


ONA:
Poznańska Bażanciarnia jest ostatnio „na topie” z powodu nowego programu TV prowadzonego przez Magdę Gessler. I pewnie nie tylko mnie ciekawi, czy któryś z poznańskich lokali zgłosił się już do udziału w programie, tak samo jak interesującym wydawało mi się to, jak sprawdzi się poznański lokal od lat związany z nazwiskiem Pani Magdy. Z tego co dowiedziałam się jednak na miejscu, lokal jest już w innych rękach i po Magdzie Gessler został tylko wystrój i kilka dań w menu.

Wystrój charakteryzuje daleko posunięty eklektyzm. Połączenie romantycznego klimatu kipiącego obfitością kwiatowych motywów z elementami myśliwskimi i dekoracjami wyjętymi jakby z chłopskiej chaty, wydawałoby się zadaniem karkołomnym i skazanym na porażkę (romantyczna raczej nie jestem, z dwururki strzelać nie umiem, więc chyba najbliżej mi w tym wszystkim do klimatu wiejskiej chaty). Jakby tego wszystkiego było mało, restauracja jest elegancka. Na tyle elegancka, że kiedyś zrezygnowałam z wejścia do niej, tylko dlatego, że byłam w bluzie i spranych dżinsach. Całość sprawia jednak bardzo przyjemne wrażenie, choć chętnie zmieniłabym tu kilka elementów (np.ciemne kolumny pomalowane w kwiatowy wzór to dla mnie taki wnętrzarski koszmarek). Zdecydowanie bardziej odpowiadał mi stonowany, nowoczesny romantyzm Fanaberii. Po zajęciu miejsc przy stole nakrytym biały obrusem, pośród tych wszystkich malowanych bażantów, dekoracji imitujących przepiórcze jajka, snopki, młynki itd. postanowiłam uciąć sobie krótką pogawędkę z kelnerem na temat menu. Początkowo trafiłam na trochę mniej zorientowanego Pana, który jednak szybko wymienił się z innym, dysponującym satysfakcjonującą mnie wiedzą na temat dań i samej restauracji. I tu jedna mała uwaga, w trakcie całej rozmowy, co najmniej trzy razy podkreśliłam, że nie przepadam za stekiem z tuńczyka, niemniej niemal do samego końca był mi on intensywnie polecany. Może to drobiazg, ale trochę irytujący. Na początek zamówiłam zupę krem z raków, piotrosza w sosie szafranowym z krewetkami i sernik (na pół). Raki to przysmak przedwojennej kuchni polskiej, dlatego z pełną otwartością na tradycję spróbowałam gorącego płynu (szyjki rakowe, w przeciwieństwie do zupy rakowej zdarzało mi się już jadać). Nie wyglądało to jak przedwojenny klasyk, ale smakowało wybornie. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do ilości soli, przez co smak zupy nie był do końca zrównoważony (nieznacznie dominował słony). Miałam również wrażenie, że w zupie dość istotną rolę odgrywała papryka (większy wpływ na kolor, mniejszy na smak). Dodatek koperku i kilku szyjek rakowych ostatecznie przekonał mnie, że była to jedna z lepszych zup jakie jadłam w trakcie blogowych wyjść. Po pewnym czasie przyniesiono nam drugie dania. Były tak estetycznie podane, że tylko fakt, iż po raz pierwszy w życiu miałam okazję spróbować świeżego piotrosza (w Fidelio jadłam mrożonego), zdecydował o tym, że chwyciłam za sztućce. Drugie danie wypadło trochę gorzej niż pierwsze. Wnętrze piotrosza było soczyste, niestety na brzegach lekko twardawe i przesuszone. Muszę przy tym zaznaczyć, że choć jestem przeciwniczką ryb w panierce, jednocześnie wielbiąc delikatny smak świeżej ryby, bardziej niż skorupy przypraw, to jednak ten piotrosz był dla mnie zbyt neutralny. Smak ryby był raczej mało wyrazisty, a dodatek sosu szafranowego, który również należał do tych subtelnych, sprawił, że połączenie wypadło jałowo. Wrażenie to pogłębiały zielone szparagi z wody. Zdecydowanie bardziej odpowiadało mi połączenie smakowitej krewetki z sosem szafranowym. Niestety, choć porcja ryby była słuszna, to krewetki były tylko dwie, więc cieszyłam się nimi tylko przez chwilę. Aby trochę wzbogacić smak ryby i szparagów wykorzystałam wszystkie dekoracje z redukcji balsamicznej (klasycznej i malinowej) oraz sosu na bazie buraczków i drugiego, którego nie byłam w stanie zidentyfikować, choć początkowo uznałam go za dressing porowy. Całość była smaczna, ale nie wybijała się ponad standardową poprawność. Na koniec podano nam sernik – i tu plus dla obsługi, gdyż zaproponowano nam, że porcja zostanie dla wygody rozdzielona na dwa talerze. Ciasto przypominało to domowe, doskonale znane nam wszystkim z rodzinnych spotkań - intensywnie serowe (z tłustego twarogu), z sosem czekoladowym. Po prostu taka smaczna klasyka (w stosunku do dania głównego trochę nieciekawie podana). Przed posiłkiem dostarczono nam jeszcze koszyk pieczywa (razowiec i chlebek dyniowy) z niewielką porcją domowego twarożku (konsystencja mocno w stronę jogurtu). Tym razem świadomie zrezygnowaliśmy z wina, zgodnie stwierdzając, że choć było kilka ciekawych propozycji (np. jeden z bardzo smacznych alzackich rieslingów) nie mieliśmy ochoty zapłacić aż tak wysokiego rachunku (tym bardziej, że obsługa kelnerska jest tu doliczana automatycznie i za butelkę wina nie zapłacilibyśmy 160 zł tak jak w menu, tylko 176 zł). Wybraliśmy za to dużą wodę St. Pellegrino niestety akurat się skończyła i w zastępstwie podano nam smaczną Ostromecko.

Podsumowując, w Bażanciarni spędziliśmy przyjemne popołudnie. W sielski nastrój wprowadzał mnie dobiegający z głośników, najpiękniejszy na świecie głos Edith Piaf. Niestety nie odważyłabym się polecić tego miejsca nikomu z Was. Przy założeniu, że nie będziemy szaleć jest to wydatek ok. 250 zł. Było przyjemnie, choć nie rewelacyjnie i jeśli ktoś za samo „przyjemnie” jest wstanie rozstać się z kilkoma banknotami z obliczem Władysława II Jagiełły, to raczej nie będzie żałował. Na koniec dodam, że gdyby do Bażanciarni wpadła teraz Magda Gessler, z pewnością pozbyłaby się stamtąd uschniętych dekoracji Bożonarodzeniowych…

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Odnośnie wyprawy do Bażanciarni miałem dwie istotne wątpliwości i zapewne dlatego nigdy wcześniej tam nie jadłem. Po pierwsze, uważam, że najlepszą kuchnię polską mam możliwość kosztować u swojej babci. Po drugie, restauracja słynie z bardzo wysokich cen. Tak czy inaczej, wynik ankiety zobowiązuje. Ruszyłem zatem, aby spróbować przezwyciężyć własne obiekcje.

Chwyciłem za klamkę i wprost z płyty Starego Rynku przestąpiliśmy próg zacisznej oraz zaskakująco obszernej Bażanciarni. Wnętrze jest staropolskie i eleganckie jednocześnie. Jest też wąskie, bardzo długie i dość przyciemnione z racji nastrojowego oświetlenia oraz słabego dostępu do światła dziennego. Z ciekawości zawitaliśmy na pierwsze piętro, aby zobaczyć salę, która wynajmowana jest na imprezy okolicznościowe, a następnie powróciliśmy na parter i usiedliśmy przy jednym z wielu stolików nakrytych białymi obrusami. Co zauważyłem na minus oprócz trochę kiczowato pomalowanych kolumn, które stoją pośrodku, to niedostateczne dbanie o szczegóły, jak na ten poziom restauracji. Zarówno duże tekturowe karty menu, tak jak i obrusy mają swój okres świetności za sobą. Nie zważając jednak na pogiętą tekturę oraz słabo wywabione plamy, zamówiłem - rosół z bażanta, polędwicę z szynką parmeńską oraz sernik domowy z czekoladą. Już wyjaśniam, dlaczego taki, a nie inny wybór. Rosół z bażanta miał być akcentem polskim, a poza tym nazwa restauracji podpowiada, co jest jej największą specjalnością. Polędwica, to z kolei wybór trochę wymijający od dań z dziczyzny, którą mam okazję kosztować wcale nie tak rzadko, jako że pochodzę z rodziny, gdzie kultywowane są tradycje łowieckie. Wybór był też podyktowany kwestiami finansowymi. Gdybym bowiem miał wybrać to co mnie najbardziej kusiło, to poszedłbym z przysłowiowymi torbami. Zwracam przy tym uwagę, że choć staraliśmy się wybierać dania o najbardziej rozsądnych cenach, a do posiłku zamiast wina zdecydowaliśmy się na wodę, to i tak było to najdroższe z naszych blogowych wyjść.

Kelner zapytał na wstępie, czy na czas oczekiwania podać pieczywo i twarożek, na co z ochotą też przystaliśmy. Przejdźmy jednak do meritum i zacznijmy od rosołu. Jakoś podświadomie liczyłem na głęboki talerz gorącej zupy i w tym kontekście rozczarowałem się lekko, gdy podano niewielką miseczkę bynajmniej nie chłodnego, ale niedostatecznie ciepłego rosołu. Cechowała go dość ciemna barwa, daleko posunięta delikatność smaku, krojony makaron ręcznej roboty i dodatek w postaci pietruszki. Ogólnie dobrze, ale bez rewelacji. Gdyby był bardziej wyrazisty i solidniej podgrzany, to z pewnością byłoby lepiej, niemniej i tak nie miałby szans w porównaniu z świetną zupą rakową, którą spróbowałem od mojej partnerki. Z pewnością nie rozczarowało za to drugie danie. Trzy rolady z polędwicy cielęcej, owiniętej szynką parmeńską, zawierające farsz z suszonych pomidorów i bazylii, to prawdziwy rarytas. Przyjemność jedzenia, współgrała także z przyjemnością krojenia tak delikatnego mięsa przy użyciu tak ostrego noża. Ponadto, podany do zestawu szpinak oraz ryż świetnie dopełniały smak potrawy, a sposób przyozdobienia talerza był wręcz wzorowy. Na koniec przyszedł czas na deser, który tradycyjnie już zamawiamy na pół. Pierwszy raz zaproponowano nam jednak podzielenie porcji w kuchni oraz podanie dwóch oddzielnych talerzyków, co zwiększyło wygodę konsumpcji. Sam sernik polany był sosem czekoladowym i smakował lepiej niż przyzwoicie, choć osobiście preferuję serniki bardziej miękkie i puszyste. W kwestii oceny jedzenia przyznaję 4 za rosół, 5+ za polędwicę oraz 4- za sernik. Dodam jeszcze słowo na temat obsługi, która była dyskretna, kulturalna i dobra, choć znowu nie najlepsza. Kelner oprowadził nas po restauracji i dolewał nam regularnie wody do kieliszków, ale jednocześnie przepływ informacji względem dań był dość średni. Uderza mnie jednak co innego - obce polskiej tradycji doliczanie 10% rachunku za serwis. Tym samym, droga restauracja staje się jeszcze droższa. Nie wiem jak Wy, ale ja wolę sam decydować, kiedy i ile dopłacam za serwis w formie napiwku.

Wizyta z Bażanciarni nie rozwiała moich dotychczasowych wątpliwości. Ceny zaiste są bardzo wysokie, a poziom kuchni polskiej nie dorównał tej babcinej. Dla kogo zatem jest Bażanciarnia i komu ją mogę polecić? Tym wszystkim, którzy nie liczą wydanych pieniędzy, cenią zaciszne miejsca oraz nie mają możliwości, aby w domu spróbować bogactw polskich lasów, pól i łąk.

PS Jako, że często jesteśmy o to pytani, to pozwolę sobie przytoczyć fragment niegdysiejszego wywiadu z Panią Magda Gessler dla tygodnika GALA: "Bażanciarnia – jestem w trakcie procesu, nie odpowiadam za nic".

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Zupa rakowa z szyjkami rakowymi koprem posypana - 28 zł.
Rosół z bażanta z krojonym domowym makaronem - 18 zł.
Ryba św. Piotra z krewetkami w sosie szafranowym - 68 zł.
Santiboca (polędwica z szynką parmeńską i suszonymi pomidorami) - 64 zł.
Sernik domowy czekoladą polany - 16 zł.
Woda gazowana Ostromecko 0,7 - 10 zł.
Obsługa - 20 zł.
Suma: 224 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.12

ADRES: Poznań, Stary Rynek 94
INTERNET: www.bazanciarnia.pl

Bookmark and Share

czwartek, 18 marca 2010

MYKONOS tawerna / ocena 3.91

Kilka razy dotarła do nas informacja o tym, że grecka tawerna Mykonos i mini tawerna Meze należą do tego samego właściciela. Po małym zgrzycie w Meze, programowo omijaliśmy Mykonos, wychodząc z założenia, że i tu nie uzyskamy zgody na fotografowanie. W końcu postanowiliśmy to jednak sprawdzić i tym razem obyło się bez komplikacji. Ostatecznie nie mamy pewności, czy informacja o wspólnym właścicielu jest tylko plotką, czy też zmienił on podejście do tematu zdjęć. Tak czy inaczej cieszymy się, że zaryzykowaliśmy.


ONA:
W krótkim czasie odwiedziliśmy trzy restauracje, w których pozytywnie zaskoczyła mnie liczba stołujących się gości. Może czas więc zweryfikować poglądy, może Polacy zaczynają zmieniać przyzwyczajenia i zamiast zbierania pieniędzy na nowy, lepszy, większy samochód lub tę bliżej nieokreśloną „czarną godzinę”, zaczynają trochę częściej (nawet wbrew rozsądkowi) korzystać z rozkoszy stołu w ulubionych lokalach. Bardzo chciałabym wierzyć, że to prawda. Nie twierdzę, że byłoby dobrze, gdyby wszyscy nagle rzucili się w wir wydawania pieniędzy w restauracjach, rujnując tym samym domowy budżet i fajną tradycję rodzinnego, domowego obiadu. Chciałabym jednak, żeby chwila zapomnienia w trakcie kolacji na mieście (kiedy nie trzeba myśleć np. o myciu naczyń) przydarzała się każdemu trochę częściej niż na rocznicę ślubu, dzień kobiet, czy walentynki. Ja na przykład dla takich chwil myśl o zakupie samochodu mogę odwlekać w nieskończoność.

Wnętrze tawerny (szczególnie górna sala) daje namiastkę greckich wakacji. Białe, niewysokie ścianki wydzielają intymną przestrzeń, a jasnoniebieskie detale, mnóstwo marynistycznych dodatków, sieci, obrazków tworzy taki nadmorski, sielski, choć nieco tandetny klimat. Na dole jest bardziej kiczowato - żółto - pomarańczowe ściany z koszmarnymi malowidłami, kinkiety zrobione z ogromnych muszli. Nie jest to zdecydowanie mój klimat, choć pomijając palące przy stoliku obok panie, bardzo głośną muzykę (na początku jakieś greckie disco, a później bardziej tradycyjne greckie klimaty) i jeszcze głośniejsze towarzystwo dwa stoliki dalej, w Mykonosie czułam się po prostu swojsko i dobrze. Po zajęciu miejsc dość długo czekaliśmy na kogoś z obsługi. Później było nieco sprawniej, bo w końcu sami znaleźliśmy porzucone na stoliku obok menu, dzięki czemu przy pierwszym spotkaniu z Panią kelnerką byliśmy gotowi złożyć zamówienie. Po chwili na naszym stole zjawiło się „czekadełko”, w postaci dwóch maleńkich kanapek z tapenadą (pasta z czarnych oliwek z dodatkami). Celowo użyłam słowa „zjawiło się”, ponieważ Pani podająca talerzyk była odwrócona do nas plecami, rozmawiając w tym czasie z inną kelnerką (pomijając te plecy, nie usłyszeliśmy nawet „proszę”). I tu, im później tym lepiej i mogę spokojnie stwierdzić, że pewne niedbalstwo ze strony obsługi było wynikiem ruchu panującego w restauracji. Tym razem zdecydowałam się na dwie ciepłe przystawki, zakładając, że przyda się zostawić w żołądku trochę miejsca na deser. Na początek wybrałam grillowany ser halloumi, który obok manouri jest moim ulubionym, greckim serem. Charakterystyczne dla niego jest to, że nie traci swojego pierwotnego kształtu w trakcie obróbki termicznej, zyskując jednak trochę na miękkości. Był bardzo smaczny, choć odrobinę przesuszony. Podany z pomidorami i szpinakiem (te dwa składniki pojawiają się w większości dań w menu tawerny) oraz trójkątami pity. Na drugie danie – druga ciepła przystawka – sepia, małże i krewetki duszone w białym winie z pomidorami i szpinakiem. O ile małże były raczej kiepskie (to chyba te owoce morza, które najgorzej znoszą zamrażanie), to kawałki soczystej, delikatnej sepii i krewetki w lekkim winno - pomidorowym sosie były po prostu wyborne. Całości towarzyszyła porcja ciepłego, przypominającego małe sucharki pieczywa z masłem czosnkowym oraz karafka czerwonego, stołowego wina. Czerwone nie pasowało może najlepiej do moich dań, ale takie właśnie dobrze komponowało się z daniami mojego towarzysza. Zresztą podobno to tylko stereotyp, że ryby i owoce morza wymagają wina białego, a i wino stołowe, to tylko wino stołowe - ma ugasić pragnienie, a nie uwodzić smakiem. Na koniec deser (baklava), jak zwykle - do podziału. Płaty ciasta filo, posmarowane miodowo - bakaliową pastą (z przewagą orzechów i sporym dodatkiem cynamonu) zwinięte zostały w zgrabne, niewielkie cygara, podane z kulką porządnych lodów bakaliowych i trochę mniej porządnym sosem karmelowym. Smaczne.

W Mykonosie byłam już wiele razy, rzadziej z własnego wyboru, a częściej z powodu okoliczności towarzyszących lub wyboru innych. Spróbowałam tam wielu dań i spokojnie mogę przyjąć, że większość mi smakowała (choć zdarzyło się już kilka wpadek). Mam też wrażenie, że w ostatnim czasie zaszły w tym lokalu jakieś zmiany, szczególnie w kwestii kulinariów. Tym razem jedzenie smakowało mi najbardziej ze wszystkich dotychczasowych wizyt. Patrząc jednak na dość wysoką kwotę na rachunku, stwierdzam, że obsługa mogłaby starać się zdecydowanie bardziej, a i wystrojowi przydałoby się odświeżenie...

Jedzenie: 5-
Obsługa: 3
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4


ON:
Mykonos to niewielka wyspa na Morzu Egejskim, na której rzędy białych domów, usytuowane są wzdłuż wąskich i krętych uliczek. My Poznaniacy, namiastkę tego klimatu możemy odnaleźć dużo bliżej, bowiem już po przekroczeniu progu tawerny Mykonos, tuż przy placu Wolności. Na parterze dominuje kolor biały i niebieski, a stoliki oddzielone są otynkowanymi ściankami, które imitują grecką zabudowę. Ktoś może uznać to za lekko kiczowate, ale mi jak najbardziej odpowiada. Za to wystrój piwnicy odpowiada mi mniej. Dominuje tam kolor żółty, a rolę otynkowanych ścianek przejęły ich plastikowe substytuty. Rozumiem, że ma to uzasadnienie biznesowe, bowiem ruchome ścianki można usunąć i zorganizować imprezę przy jednym stole, niemniej grecki czar szybko tam pryska.

Z bardzo bogatego menu zamówiłem plastry marynowanej polędwicy (Fileto carpaccio) oraz grillowaną polędwicę wołową zawijaną w boczek (Fileto scharas). Wespół zdecydowaliśmy się także na tradycyjny bałkański deser (Baklava). W oczekiwaniu na właściwy posiłek na nasz stół trafiły grzanki posmarowane tapenadą z czarnych oliwek, o czym jeszcze pozwolę sobie wspomnieć przy okazji oceny obsługi lokalu. Grzanki w każdym razie były bardzo smakowite, a następne w kolejce - plastry marynowanej polędwicy z sałatą i serem graviera skropione oliwą i sokiem z cytryny - były wręcz wyborne. Niezwykle delikatna polędwica była pokrojona na nieco grubsze (rzekłbym nawet uczciwsze) kawałki, aniżeli w tradycyjnym carpaccio, a lekko słodkawe płaty sera graviera z powodzeniem zastępowały zwyczajowo dodawany parmezan. Drugie danie składało się z kolei z dwóch kawałków grillowanej polędwicy wołowej, która została zawinięta w boczek i podlana delikatnym sosem z ziarnami czerwonego i zielonego pieprzu. Na talerzu znalazł się również bukiet gotowanych na parze warzyw (marchewki, brokuł, mini kukurydza), a w miseczce obok porcja grubo krojonych frytek. Całość smakowała więcej niż poprawnie, a mały zgrzyt wystąpił jedynie przy próbie pokrojenia mięsa przy użyciu dość tępego noża. Słodkim akcentem na koniec była baklava, czyli cztery kawałki ciasta filo nadziewane migdałami i orzechami, a wszystko to w bardzo słodkim syropie w towarzystwie kulki lodów waniliowych. W kwestii jedzenia przyznaję ostatecznie 5- za carpaccio, 4 za polędwicę zawijaną w boczek oraz 4 za baklavę. Obsługę oceniam z kolei na 3+ bowiem, choć jedzenie trafia na stół całkiem sprawnie, to sympatii względem gości w obsłudze nie znalazłem za grosz, czego przykładem może być rzucony nam bez słowa talerz z darmowymi przekąskami w postaci grzanek z tapenadą.

Mykonos to przyjemny lokal i naprawdę porządna kuchnia. Poziom cen przewyższa jednak moim zdaniem, to co lokal ma w obecnym kształcie do zaoferowania. Za te pieniądze wymagałoby się bowiem trochę więcej, a skoro w pobliskim Meze można dobrze zjeść za dwa razy mniejsze kwoty, to dlaczego nie spróbować zreformować tawerny Mykonos. Nie mówię, żeby ciąć ceny przez dwa, bo od tego w końcu jest mini tawerna, ale może przy obecnych cenach udałoby się zwiększyć standard lokalu, kuchni, a przede wszystkim obsługi.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 3+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Haloumi - 22 zł.
Fileto carpaccio - 24 zł.
Thalassina me spanaki - 26 zł.
Fileto scharas - 43 zł.
Baklava - 13 zł.
Wino greckie stołowe 0,5 – 29 zł.
Suma: 157 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.91

ADRES: Poznań, Plac Wolności 14

Bookmark and Share

piątek, 12 marca 2010

DONATELLO trattoria / ocena 3.16

Trattorię Donatello odwiedziliśmy trzykrotnie w ciągu ostatniego tygodnia. Za pierwszym razem w lokalu nie było ani jednego wolnego stolika. Drugie podejście udało się i to właśnie jego dotyczy nasza recenzja. Trzeci raz został z kolei sprowokowany przez kilku naszych czytelników, którzy wyjście do Donatello bez degustacji kremu pomidorowego, uznają za niebyłe. Zdecydowaliśmy się zatem wrócić, zdegustować i dodać nasze spostrzeżenia w Post Scriptum.


ONA:
Słysząc Donatello, z pewnością każdy esteta pomyśli o renesansowym rzeźbiarzu florenckim, lub w bardziej skrajnym przypadku, od razu skojarzy ze stojącym w kontrapoście Davidem z brązu. Gdyby cofnąć się do lat dziewięćdziesiątych, większość dzieci i nastolatków słysząc „Donatello” zaczęłaby wymachiwać kończynami i wskazała na jednego z Wojowniczych Żółwi Ninja. Niektórzy być może skojarzą tę nazwę z włoską nagrodą filmową. Z całą jednak pewnością sporej części Poznaniaków, szczególnie tych mieszkających na Grunwaldzie, oprócz wspomnianych wcześniej skojarzeń, stanie przed oczami niski budynek z czerwonym (i mniejszym zielonym) neonem Donatello, ozdobiony rzędem okien zwieńczonych półokrągłymi blendami, z malowidłami przedstawiającymi winną latorośl.

Samo wnętrze to już klasyka gatunku, jeśli chodzi o poznańskie pizzerie i włoskie knajpki. Ciepłe pomarańczowe ściany, drewniane ławy i stoły, gdzieniegdzie mniejsze stoliki z krzesłami. Mnóstwo zakamarków, wydzielonych przez ścianki działowe i drewniane żaluzje. Niezliczona ilość drewnianych dodatków oraz przytłumione światło budują wrażenie przytulnego i ciepłego miejsca. Przestrzeń jest spora. Naprzeciw części restauracyjnej wydzielona została mniejsza i zimniejsza w odbiorze część kawiarniana z niewielkimi stolikami i lodówkami eksponującymi dostępne w lokalu ciasta. Oprócz polskojęzycznych gości, przy sąsiednich stolikach dostrzegłam również twarze o zdecydowanie azjatyckich rysach (zapewne byli to zamieszkujący w Eskulapie studenci „medycznej”) oraz parę rozmawiającą po hiszpańsku. Można zatem uznać, że Donatello przyciąga międzynarodową klientelę. Zdziwiło mnie również to, że mimo naprawdę dużego ruchu zostaliśmy bardzo sprawnie obsłużeni przez kelnera, który bardzo szybko zjawił się przy naszym stoliku trzymając w ręku menu i równie szybko powrócił, kiedy byliśmy już gotowi do złożenia zamówienia. To mogę policzyć na plus, bo nie czułam się zaniedbana, niemniej nic więcej o obsłudze powiedzieć nie mogę. Później nie wyróżniła się ani na plus, ani na minus. Z obszernego menu zdecydowałam się na zupę neapolitańską, spaghetti z brokułami i szarlotkę. Wybrana przeze mnie zupa była dość smaczna, choć nie miałam wątpliwości, że została ugotowana na bulionie "z kostki". Konsystencja była jedwabista z wyczuwalnym posmakiem żółtego sera. Była również na tyle sycąca, że z mojego punktu widzenia dodatek makaronu był tutaj zbędny. Jedynym barwniejszym akcentem w tym kremowym morzu żółci, była niewielka ilość drobno posiekanej pietruszki. Po zupie, postawiono przede mną solidną porcję makaronu. Na tyle solidną, że dałabym jej radę wyłącznie wtedy, gdy odpuściłabym zupę i deser. Sam makaron ugotowany został al dente. Stawiał delikatny opór zębom, w przeciwieństwie do brokułów, które były mocno rozgotowane i wprost rozpadały się w ciepłym makaronie. Całość spojona została sosem pomidorowo - śmietanowym z dodatkiem kawałków czosnku. Sos niespecjalnie mi smakował, był zbyt kwaśny, momentami przypominał wręcz koncentrat pomidorowy. Być może to kwestia składników, a może sezonu. Jak wiadomo nie jest to najlepszy czas dla pomidorów (dlatego tak bardzo cenię restauracje z niewielkim, zmieniającym się sezonowo menu), a te w puszce zawsze wyróżniają się bardziej zdecydowaną kwasowością. Na koniec zjadłam ciepłą szarlotkę, przystrojoną sporym kleksem śmietany w aerozolu (jak dotąd w trakcie naszych blogowych wyjść innej nie spotkałam) i gałką lodów waniliowych. Nie było to może ferrari wśród szarlotek, ale summa summarum, to właśnie deser smakował mi najbardziej z całego zamówionego przeze mnie zestawu.

To kolejna restauracja, która mimo panującego w niej tłumu i wielu zwolenników, nie zostanie jedną z moich ulubionych (choć przede mną jeszcze próba osławionego kremu pomidorowego). Wielbiciele Donatello mogą czuć się lekko oburzeni, ale szczerze mówiąc nie spotkało mnie tam nic bardziej efektownego niż to, co mogę dostać w Piccollo. Mam nadzieję, że nikogo tym stwierdzeniem nie uraziłam, bo wcale nie uzurpuję sobie prawa do bezwzględnej racji. Może po prostu jestem trochę nieczuła na kuchnię włoską w wersji „pasta xxl”.

Jedzenie: 3-
Obsługa: 3
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 3


ON:
Ulicą Grunwaldzką przejeżdżam niemal codziennie i gdy dotychczas zerkałem w stronę Donatello, to miałem wrażenie, że jest permanentnie opustoszałe. Nie mogłem się jednak bardziej mylić. Mieliśmy bowiem okazję po trzykroć się przekonać, że wolny stolik w Donatello należy do rzadkości, a w błąd co do kwestii rzekomego opustoszenia wprowadzają wyłącznie przyciemniane szyby lokalu. Zaskoczyło mnie to o tyle, że restauracja nie leży przecież w centrum, a i jej kubatura nie należy do najmniejszych. Przekraczając próg, wchodzimy do niewielkiego korytarza pomiędzy częścią kawiarnianą po prawej oraz właściwą częścią restauracyjną po lewej stronie. Skręcamy zatem intuicyjnie w lewo, a przed nami podłużna sala z wieloma wydzielonymi zakamarkami, w których odnajdziemy rozmaitej wielkości stoliki. W połowie tejże sali znajduje się bar, a na końcu podświetlone akwarium. Wystrój w tym wypadku można scharakteryzować jako mniej lub bardziej udane połączenie typowej pizzerii z lokalem typu Sphinx.

Siadając przy stoliku, miałem solenne postanowienie, aby zamówić polecany przez Arkadiusza krem pomidorowy. Zapoznałem się jednak z menu i zacząłem się łamać. Krem pomidorowy w tej lub innej postaci kosztowałem bowiem aż sześciokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy (Ptasie Radio, Pałac Iwno, Kuchnia Chrisa, Cactus Factoria, SomePlace Else, Mollini). Pierwszy raz miałem z kolei szansę zamówić alzacką zupę paprykową z anchovis i tak też ostatecznie zrobiłem. Zamówiłem jeszcze pizzę Bolognese, a wespół z moją Panią domówiliśmy szarlotkę z lodami. Zupę podano mi błyskawicznie. Pierwsza łyżka była całkiem smakowita, jednak w trakcie opróżniania miseczki notowania zupy lekko spadały, by ostatecznie popaść niemalże w przeciętność. Dlaczego tak się stało? Z każdą bowiem sekundą degustacji co raz mocniej uzmysławiałem sobie, skąd ja znam ten smak. W końcu do mnie dotarło, że jest to bardziej wodnista wersja leczo, które serwują ze słoików w kilku poznańskich budkach, jako dodatek do hot-dogów. Nie porwało mnie szczególnie to odkrycie, ale takie były moje odczucia. Przed posiłkiem ciekawy byłem też połączenia smaku papryki z anchovis. W tym przypadku efekt również mnie lekko rozczarował, gdyż skrawki sardeli, które odnalazłem na dnie miseczki nie wzbogaciły smaku zupy nic, a nic. Ot, tylko taka egzotyka w menu, na którą i ja dałem się skusić. Zapominamy jednak o zupie, bowiem przyszła pora na pizzę, a jak już nieraz wspominałem - szczerzę lubię tę potrawę i rzadko kiedy umiem jej sobie odmówić. Wpierw szukałem wzrokiem w menu wersji Donatello mniemając, że odnajdę tym samym specjalność lokalu, a po bezskutecznych poszukiwaniach zdecydowałem się na wersję Bolognese. Charakteryzowały ją składniki takie jak sos pomidorowy, ser mozzarella, papryka, salami, szynka oraz czarne oliwki. Tyle tylko pozytywów, bowiem charakteryzowało ją też ogólne przesuszenie, konkretne przypieczenie od spodu, a także ostra skamieniałość boków. Zapomnijmy jednak o pizzy, bowiem nie ma o czym pamiętać, jeżeli ma się względem tej potrawy spore wymagania. Następna w kolejce była szarlotka z lodami, z którą w Donatello, jest jak z obsługą - okazała się standardem swojego gatunku i wybaczcie mi, ale nie umiem o niej nic więcej napisać, bowiem w żadnej dziedzinie się nie wyróżniała, ani na plus, ani na minus. Po prostu, szarlotka, jakich wiele i nic ponadto. Obsługa również, jakich wiele i nic ponadto. Reasumując, ostateczna ocena to 3+ za zupę, 3 za pizzę oraz 3+ za szarlotkę i obsługę.

Będę szczery - Donatello mnie nie zachwyciło. Po wielu pozytywnych opiniach, z którymi się wcześniej zapoznałem - powiem nawet więcej - trochę mnie rozczarowało. Taki już jednak ryzyko gastronomicznych eksperymentów. Mam nadzieję, że i Wy czytając ten blog, nieraz wybierzecie się do nieznanych wcześniej miejsc, ocenicie je według Waszych gustów, a następnie będziecie wracać, tylko do tych które Was oczarowały, a nie rozczarowały :)

PS Trattoria to typ włoskiej jadłodajni, która jest mniej formalna od restauracji, za to bardziej formalna od osterii, czy też pizzerii. Jesteśmy jednak w Polsce i na użytek recenzji pozwoliliśmy sobie wymieszać te pojęcia.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 3+


POST SCRIPTUM:
Zgodnie stwierdzamy, że krem pomidorowy był najlepszą z potraw kosztowanych przez nas w Donatello. Spośród innych zup wyróżniał się również wielkością porcji oraz bardziej efektownym sposobem podania. Był rozgrzewający i sycący, chociaż pozostawiał po sobie specyficzny posmak, którego niestety nie byliśmy w stanie zidentyfikować.

Nasza wspólna ocena: 4-


KOSZTORYS:
Zupa neapolitańska z makaronem - 7,5 zł.
Alzacka zupa paprykowa z anchovis - 8,5 zł.
Spaghetti Broccoli - 17,6 zł.
Pizza Bolognese - 20 zł.
Szarlotka z lodami - 9,9 zł.
Woda gazowana Ostromecko 0,3 - 4,2 zł.
Herbata z cytryną - 4 zł.
Suma: 71,7 zł.

KOSZTORYS DO POST SCRIPTUM:
Krem pomidorowy z grzankami x 2 - 17 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.16

ADRES: Poznań, ul. Grunwaldzka 29 C
INTERNET: brak strony WWW

Bookmark and Share

piątek, 5 marca 2010

Restauracja METRO / ocena 4.47 (zamknięta)

Restauracja Metro nie należy do najpopularniejszych lokali w mieście. Chyba nawet nie wszyscy o niej słyszeli. Z pewnością znana jest stałym bywalcom kina Apollo lub wielbicielom Kurta Schellera (podobno część dań z menu sygnowana jest jego nazwiskiem). My wybieraliśmy się tam już dwukrotnie. Raz restauracja była zamknięta z powodu awarii ogrzewania, a drugi raz skusił nas po drodze nowo otwarty Fast Wok. Ostatecznie, pierwszą kolację w Restauracji Metro zjedliśmy w minioną niedzielę.


ONA:
„W 1846 roku, w okresie „Wielkiego Księstwa Poznańskiego”, właściciel browaru Conrad Lambert wybudował przy ulicy Piekary salę koncertowo – teatralną oraz szereg obiektów ogródkowych o wspólnej nazwie „Odeon”. Nazywana przez mieszkańców Poznania salą Lamberta stała się niejako rozrywkowym centrum miasta. W 1890 roku w Sali Lamberta koncertował sam Ignacy Paderewski, a w roku 1898 odbył się pierwszy publiczny pokaz filmowy w Poznaniu. W 1921 roku Rzepczyński i Łuczak przebudowali istniejący teatr na Kino Apollo. W 1927 Sala Lamberta została połączona z kabiną projekcyjną Kina Apollo i zaczęła funkcjonować jako ekskluzywne kino „Metropolis” – pierwszy poznański multiplex. Miejsce to słynęło ze swej elegancji. Naprzeciw kina funkcjonować zaczął lokal „Palais de Danse”, którego ogródek oraz niezwykły wystrój spowodowały, że uznawany był za jeden z najpiękniejszych lokali w ówczesnej Polsce. Podczas II wojny światowej władze okupacyjne poleciły zmienić kino „Metropolis” w „Teatr Varietes Metropol”. W 1945 roku budynek całkowicie spłonął. Kino Apollo w swoim obecnym kształcie, którego nabrało po remoncie zakończonym w styczniu 2005 roku, nawiązuje do nieistniejącego już „Metropolis”.” 

Historię tę przytaczam dlatego, że takie informacje widnieją na okładce menu restauracji Metro, która mieści się właśnie pod kinem Apollo. Możecie to uznać za przynudzanie na blogu o restauracjach, ale w końcu nigdy nie ukrywałam, że sam Poznań jest mi szczególnie bliski, a i kino Apollo cieszy się moją sympatią. Wracając jednak do restauracji, to muszę przyznać, że od początku zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Nowoczesny, spójny wystrój, bez zbędnego natłoku dodatków i bibelotów, stanowi estetyczną całość, która nie odwraca uwagi od jedzenia. Przestronne sale, utrzymane w kolorystyce beżów, brązów, wanilii i delikatnej zieleni, ozdobione ciężkimi kotarami i fotografiami w sepii, dodatkowo wzbogacone są subtelnymi lustrzanymi dekoracjami i ciekawymi lampami. Jest tu jeszcze jeden ważny, choć najmniej dosłowny element wnętrza - światło. Generalnie całość oceniam jak najbardziej na plus. Oszczędnie, ale nie ascetycznie, przy tym nowocześnie i elegancko. Również menu sprawia dobre wrażenie, dość bogate i przekrojowe, ale nie przesadnie rozbudowane. Dominuje kuchnia polska i włoska. Ja zdecydowałam się na tatar z łososia, przybrany tuńczykiem i królewskim kawiorem oraz ravioli ze szpinakiem i ricottą oraz creme brule na deser. Oprócz dodatków opisanych w menu (tuńczyk oraz czarny i czerwony kawior), tatar z łososia podany został z drobno pokrojoną cebulką, plastrem limonki i gałązką koperku. Całość była smaczna, choć początkowo nie do końca rozumiałam zamysł z dodaniem tuńczyka (nie surowego). Dla mnie nie wzbogacał on smaku łososia, choć niewątpliwie zwiększał porcję całego dania. Ostatecznie doszłam jednak do wniosku, że koncepcją była tu zasada kontrastu. Z jednej strony kawior czerwony obok czarnego, zestawienie surowe - nie surowe, ale także połączenie ryb o różnych „charakterach”. Łosoś jest bardzo delikatny, natomiast tuńczyk jest ciężki i zwarty, żeby nie powiedzieć mięsny. Z daniem głównym było trochę gorzej. Ręcznie lepione ravioli (ciasto z dodatkiem szpinaku) były trochę rozgotowane i tak duże, że bardziej przypominały nasze swojskie pierogi, aniżeli drobne, włoskie pierożki (nie jest to pewnie wymóg, ale mniejsze mogłyby być ładniejsze i smaczniejsze). Rozmiękczone ravioli, nadziewane ricottą, podane ze szpinakiem i sosem śmietanowym, posypane parmezanem były nieco mdłe i mało wyraziste. Całość, mówiąc potocznie i z całym szacunkiem dla kuchni mołdawskiej (i chyba też rumuńskiej, bułgarskiej i węgierskiej), przypominała mi taką „mamałygę”. Generalnie nie było źle, ostatecznie zjadłam całą porcję, miałam też wrażenie, że danie zostało przygotowane z dobrych jakościowo składników, niemniej trochę poległo ze względu na konsystencję i brak wyrazistości (pomogłam sobie podkradając grillowane warzywa z talerza naprzeciwko ;)) Na koniec spróbowałam creme brule. Smakowo był bez zarzutu, choć bardziej przypominał delikatną piankę, aniżeli krem. Była to taka przyjemna wariacja na ten słodki i ulubiony przeze mnie temat. Dodam jeszcze, że do posiłku zamówiłam piwo Peroni. Nie jestem wielka fanką tej marki, uważam, że rodzime osiągnięcia w tej kwestii są zdecydowanie smaczniejsze, jednak tym razem jej uległam. Muszę przy tym zaznaczyć, że rzadko się zdarza, żeby w poznańskiej restauracji dostać to piwo w tak dobrej cenie (8zł za 0,5 L). No właśnie, przeglądając zresztą całe menu miałam wrażenie, że Metro ma dość uczciwe ceny. 

Jedzenie nie było porywające, niemniej urzekło mnie wnętrze i obsługa. Pan kelner był niezwykle uczynny, miły i sympatyczny. Potrafił opowiedzieć o daniach, o przygodach restauracyjnych i zażartować na poziomie. Niezwykle miła atmosfera, którą potrafił wytworzyć wespół z estetycznym wnętrzem sprawiły na mnie tak pozytywne wrażenie, że potrafię przymknąć oko na pewne niedostatki w kwestii jedzenia. Zdaje sobie przy tym sprawę, że w menu jest kilka innych ciekawych dań, które smakowo mogłyby bardziej trafić w mój gust, na to jednak przyjdzie jeszcze czas. Chciałabym także dodać, że choć restauracja istnieje już jakiś czas, sprawiała wrażenie tak czystej i uporządkowanej, że wydawało mi się, iż właśnie została otwarta. Bardzo spodobała mi się ta dbałość o porządek oraz pewien szacunek dla historii i miejsca (vide cytat zamieszczony we wstępie i menu restauracji), w którym Metro zostało urządzone. Mimo lekkiego rozczarowania moim daniem głównym, do Metra z pewnością wybiorę się ponownie. Z jednej strony, żeby wyrobić sobie ostateczną opinię o proponowanych daniach, a z drugiej dlatego, że po prostu dobrze się tam czułam i pewnie nie raz będzie ku temu okazja, a propos wizyty w kinie Apollo.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4+


ON:
Masywne przyziemia monumentalnego budynku kina Apollo kryją nad wyraz nowoczesne, bardzo eleganckie, a zarazem ciepłe wnętrza. Zaskoczyło mnie to bardzo, bowiem przechodząc tamtędy wielokrotnie i zerkając w kierunku restauracji, spodziewałem się czegoś bardziej tradycyjnego, a przede wszystkim mniej efektownego. Po przestąpieniu progu schodzimy po schodkach do centralnie położonego holu z oryginalnym żyrandolem. Po prawej stronie jawi nam się rozświetlony bar oraz dwie kameralne sale. Na wprost znajduję się wejście do kuchni, a z lewej strony trzecia i największa sala, w której zasiedliśmy. To co rzuca się w niej najbardziej w oczy, to wielkie lustro, które zajmuję niemalże całą przeciwległą do wejścia ścianę. Charakterystyczna jest również długa na całą ścianę boczną fototapeta w odcieniach brązu, która przedstawia scenę z nowojorskiego metra. Jest jeszcze wypolerowana podłoga z drewnianych paneli, wysoko osadzone półokrągłe okna, kilka dużych okrągłych stołów, a także kilka mniejszych prostokątnych. Z głośników leci z kolei dyskretnie muzyka w postaci hitów lat dziewięćdziesiątych.

Uśmiechnięty kelner przywitał nas w holu, a przy stoliku wręczył proste, acz eleganckie czterostronicowe menu w formacie A3. To co mnie ujęło oprócz prostoty i przejrzystości menu, to ceny w nim zawarte. Jesteśmy otóż w naprawdę eleganckim lokalu, a najdroższa potrawa (grillowane gambasy) to koszt 69 zł, przy czym znakomita większość dań głównych oscyluje w granicach 30-40zł. W takich oto dobrych nastrojach zaczęliśmy zamawiać. W kwestii wyboru zupy nie miałem żadnych wątpliwości i zdecydowałem się na krem chrzanowy, który polecił nam w e-mailu jeden z naszych czytelników. Na drugie danie wybrałem z kolei pikantne polędwiczki wieprzowe z grillowanymi warzywami oraz ziemniakami na ostro. Zdecydowaliśmy się także na wspólny deser w postaci kremu brulee.

Witold się nie mylił, a polecany przez niego krem chrzanowy okazał się najlepszą zupą, jaką jadłem podczas wszystkich dotychczasowych wyjść opisanych na blogu. Krem nie był zbytnio gęsty, ale miał niesamowicie aksamitną konsystencję. Był delikatny, a zarazem wyrazisty w smaku. Podany został z łyżką puszystej śmietany pośrodku talerza, a także z cieniutkimi paseczkami szynki, koperkiem oraz szczypiorkiem. Smakował naprawdę wybornie, a drugie danie pozostało dla niego tłem. Smacznym, ale jednak tłem. Cztery płaty delikatnej, zarumienionej polędwiczki zostały ułożone na spodzie z podsmażanych ziemniaków (obtoczonych tajemniczej przyprawą, zapewne z domieszką papryki) oraz grillowanych warzyw (cukinia, bakłażan, żółta i czerwona papryka, a także pomidorki koktajlowe). Mój podstawowy zarzut dotyczy się tego, że pikantne polędwiczki nie były w ogóle pikantne. Były wręcz nad wyraz delikatne. Lekko pikantne były z kolei ziemniaki, lecz te miały być ostre. Bezbłędne w smaku były zatem tylko warzywa. Nie chciałbym być przy tym źle zrozumiany, bowiem wszystko było smaczne i z bardzo dobrej jakości składników, jednak nie równało do geniuszu pierwszego dania. W kwestii deseru, przyznam z kolei, że krem brulee jest jednym z tych dań, po których dość łatwo oceniam kunszt restauracji. Mam bowiem kilka ulubionych klasyków (obok kremu brulee jest to chociażby carpaccio, czy też zupa cebulowa) które dobrze znam i wiem, jak powinny i jak mogą smakować. Restauracja Metro zdała egzamin z kremu brulee lepiej niż dobrze. Idealnie skarmelizowana skorupka kryła pod sobą pyszną masę o delikatnym smaku waniliowym. Jedyne do czego mógłbym się doczepić to konsystencja tejże masy. Najwyraźniej podczas mieszania zbytnio napowietrzono krem, który powinien być gładki, sztywny i błyszczący, a nie puszysty. Zapewniam jednak, że ten drobiazg, ani nie wpływa na właściwy smak deseru, ani nie odbiera mi radości z degustacji. W kwestii jedzenia przyznaję zatem ostatecznie 5+ za krem chrzanowy, 4 za polędwiczki na ostro oraz 4+ za krem brulee.

Przez cały czas obsługa była nienaganna, a wszystkie dania szybko lądowały na naszym stole. Jedynie pod koniec trochę dłużej czekaliśmy, aby poprosić o rachunek, ale przy tylu pozytywach puszczam to w niepamięć. Z kolei z sympatią będę wspominał, jak kelner widząc nasze szczere zaciekawienie proponowanymi daniami - ofiarował nam w prezencie jeden egzemplarz menu. Przy okazji krótkiej rozmowy opowiedział też trochę o awarii ogrzewania, która to uniemożliwiła naszą pierwszą wizytę. W trudnej biznesowo decyzji o tygodniowym zamknięciu lokalu spostrzegłem zresztą dbałość o klienta oraz jakość oferowanych usług. Jak się bowiem dowiedzieliśmy restauracja mogła normalnie funkcjonować, a brak ogrzewania nie był przy ówczesnej aurze, aż tak odczuwalny we wnętrzu. Kierownictwo postanowiło jednak, że nie może sobie pozwolić, aby choć jeden gość wyszedł z tego powodu niezadowolony i na zawsze skojarzył restaurację z mało odczuwalnym, ale jednak chłodem.

Ja restauracje Metro mogę jedynie gorąco zachwalać i polecać. Jest przyjemna dla oka i podniebienia. Zważywszy na oferowaną jakość jest przyjazna także dla kieszeni. W Pasażu Apollo odwiedziliśmy już trzy lokale i cieszę się bardzo, że wszystkie w pełni zasługują na polecenie. W dodatku, choć zupełnie inne, to świetnie się uzupełniają. Ekowiarnia wydaje się bowiem idealna na śniadanie lub podwieczorek, Fast Wok na szybki i niezobowiązujący lunch, a Metro na biznesowy obiad lub spokojną kolację.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 5-
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 5



KOSZTORYS:
Pierwszego sortu tatar z łososia przybrany tuńczykiem i królewskim kawiorem - 20 zł.
Chrzanowy krem na puszystej śmietanie z dodatkiem staropolskiej szynki i świeżego szczypiorku – 12 zł.
Zagniatane ręcznie ravioli ze szpinakiem i aksamitną ricottą, sosem pomalowane – 21 zł.
Pikantne polędwiczki odpoczywające na grillowanych warzywach w towarzystwie ziemniaków na ostro – 33 zł.
Tradycyjny krem brulee z chrupiącą słodką pieżynką - 12 zł.
Peroni Nastro Azzurro 0,5 – 7 zł.
Dzbanek herbaty Dilmah Moroccan Mint - 8 zł.
Suma: 114 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.47

ADRES: Poznań, ul. Ratajczaka 18 (Pasaż Apollo/pod kinem Apollo)
INTERNET: www.metro-restauracja.com

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...