czwartek, 25 lutego 2010

PEKIN / ocena 2.84

W ostatniej ankiecie zapytaliśmy Was - którą z chińskich restauracji powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? Miejsca na podium zajęły: Pekin (30%), Azalia (22%) i Wok To Walk (18%). Dalej znalazły się kolejno: Zielony Smok (11%), Panda (6%), Mały Cesarz (4%), China Boy (2%), China Town (2%) oraz Złoty Smok (1%). Tradycyjnie zatem zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń odnośnie zwycięskiej restauracji, a także do udziału w kolejnej ankiecie.


ONA:
Zastanawiam się czasem jaki wymiar mają wyniki proponowanych przez nas ankiet. Czy świadczą o popularności miejsca, wyrobionej marce, czy też o antypatii lub sympatii jaką darzycie wybrany lokal. Sami nie głosujemy w naszych ankietach, zresztą nie wiem, jaką ostatecznie motywację miałabym przy wyborze restauracji. Oczywiście zawsze kibicuję miejscom do których mam największą ochotę wybrać się w najbliższym czasie, niemniej odmienne od moich typy zapewniają element niespodzianki. Przekraczając próg Pekinu, nie miałam jednak wątpliwości, że tym razem chodziło przede wszystkim o popularność.

Zanim zobaczyłam w restauracji spory, jak na ten dzień tygodnia i porę dnia tłum, znalazłam się na chwilę w innym świecie. Moim oczom ukazała się najprawdziwsza z prawdziwych i najbardziej tradycyjna z tradycyjnych - szatnia. Panował tu nastrój jak w dobrym kryminale, lub mrocznym filmie. Pani szatniarka siedziała sobie spokojnie i niespecjalnie zwracała na nas uwagę, ale też niespecjalnie tej uwagi szukaliśmy, od razu kierując nasze kroki na salę restauracyjną (żeby pokrótce zorientować się co i jak oraz dopytać o zdjęcia). I myślę sobie, że taka szatnia choć ewidentnie jest reliktem przeszłości, ma swój urok. Jest w niej również pewna elegancja. To też wygoda dla gości restauracji, więc wszystko byłoby na plus, gdyby nie fakt, że za szatnię trzeba zapłacić (1zł, nie jest jednak obowiązkowa). Z mrocznego pomieszczenia z szatnią, zapowiadającego już pewnymi elementami konwencję tego, co czekało na nas dalej, przeszliśmy do podłużnej sali. Wydzielono w niej dwie strefy – większą dla palących i mniejszą dla nie palących (o czym poinformowała nas Pani kelnerka). We wnętrzu dominował kolor czerwony i złoty. Krwista czerwień ścian przełamana została tu i ówdzie piaskowymi akcentami, nad każdym stolikiem zawieszono chiński lampion, a przejścia między strefami zabudowano solidnymi ażurowo - drewnianymi dekoracjami z motywami chińskich smoków i kwiatów. Dodatkowo, w większej sali, pomiędzy wszystkimi stolikami umieszczono drewniane przepierzenia, suto obwieszone sztucznymi kwiatami. Generalnie nie jest źle, zakładając że spodziewamy się konkretnej dawki chińskiego kiczu, wzbogaconego postkomunistyczną fantazją. Dzięki temu wyraźnie można odczuć, że czasy świetności tego przybytku przypadały na lata dziewięćdziesiąte. Z wyborem dań z menu nie mieliśmy większego problemu, bo zapoznaliśmy się z nimi już wcześniej. Tradycyjnie jednak dopytaliśmy o kilka potraw. Na wszystkie pytania otrzymaliśmy rzeczową odpowiedź, choć muszę przyznać, że Pani kelnerka była raczej mało zaangażowana. Zdecydowałam się na sajgonki (czy jak kto woli spring rolls) wegetariańskie, a na drugie danie wybrałam mintaja w sosie słodko-kwaśnym. Do tego domówiłam makaron po szanghajsku. Pani kelnerka powiedziała, że w przeciwieństwie do makaronu po pekińsku, jest on usmażony z warzywami (ze względu na te warzywa zrezygnowałam z dodatkowej sałatki, choć kusiła mnie kapusta z szafranem). Sajgonki pojawiły się niespodziewanie szybko, tak szybko, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy nie są przypadkiem surowe. Na małym talerzu spoczywały trzy, ręcznie zwijane, wysmażone na złotobrązowy kolor, chrupiące roladki z nadzieniem trochę przypominającym miazgę warzywną. Nie podano żadnego sosu, a suche sajgonki jakoś mnie nie zachęcały, więc domówiłam jeszcze porcję sosu słodko–kwaśnego (szkoda, że obsługa z własnej inicjatywy nie informuje o takiej możliwości). Pierwszy kęs sajgonki i stwierdziłam – nie jest źle, choć przyznam z lekkim zawstydzeniem, że po brodzie ściekła mi solidna porcja tłuszczu. Były to zdecydowanie najbardziej ociekające tłuszczem sajgonki jakie w życiu jadałam. Nie należały z pewnością do kategorii tych rewelacyjnych, ale dało się je zjeść. Po jakimś czasie, na stojące na stołach podgrzewacze przyniesiono nam dania główne w porcjach tak ogromnych, iż miałam wrażenie, że przydałyby się tu z nami dwie dodatkowe osoby (i tu kolejny mały minus dla obsługi – fajnie byłoby, gdyby potrafiła np. doradzić, że porcja makaronu jest zbyt duża dla jednej osoby). Powiem krótko - moja ryba była bardzo kiepska. Porcja należała również do sporych – jakieś 8-10 kawałków ryby, jednak już po pierwszym, zakończyłam moją przygodę z mintajem. Nie chce w szczegółach opisywać co było nie tak z moim daniem, bo jak dla mnie w całości i od początku totalnie poległo. Pustki w żołądku postanowiłam uzupełnić makaronem z warzywami, bo choć był nijaki, to mnie nie odrzucał, potraktowałam go więc jako zapychacz żołądka. Wprawdzie wspomniany dodatek warzyw okazał się być niewielką garstką groszku i marchewki w morzu makaronu sojowego, okraszonego kawałkami jajka, ale na sałatkę nie miałam już ochoty.

Pekin cieszy się ogromną popularnością i to pozwala mi sądzić, że może ja miałam pecha. Albo może tylko ja nie znam jakiejś oczywistej i powszechnie krążącej prawdy, że w chińskich restauracjach nie zamawia się mintaja. Niestety nie przekonuje mnie również fakt, że w Pekinie jest tanio. Owszem, znając już tamtejsze porcje zamówilibyśmy o połowę mniej, niestety nie mieliśmy takiej wiedzy, a i obsługa w tej kwestii nie służyła pomocą. Za nasz zestaw (bez deseru) zapłaciliśmy prawie 100 zł, a za taką kwotę, w okolicach rynku mogę zjeść bardzo przyzwoity obiad, który sprawi mi przyjemność.

Jedzenie: 2
Obsługa: 3-
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 2


ON:
Niech mnie ktoś poprawi, jeżeli się mylę, ale jestem niemal pewny, że w naszym blogowym zestawieniu nie było dotąd lokalu o takich tradycjach, jak Pekin. Restauracja raczy bowiem swoją kuchnią od 19 lat i jest to prawdziwy fenomen, wśród zmieniających się trendów na poznańskim rynku gastronomicznym.

Z zewnątrz Pekin trzyma się całkiem dobrze, jak na swoje lata. Gołym okiem widać, że elewacja była odnawiana, czego mogłoby pozazdrościć Pekinowi kilka całkiem nie tak dawno otwartych restauracji. Po przekroczeniu progu jest już jednak trochę gorzej. Uspokajam, że nie chodzi mi tutaj o żaden odpadający tynk, ani nic z tych rzeczy, a tylko o dość eklektyczny przedsionek z przedpotopową, a zarazem płatną szatnią. Z racji tego, że nie jest obowiązkowa, ominęliśmy ją szerokim łukiem i mijając jeszcze złoty posążek Buddy weszliśmy do sali restauracyjnej. Pomieszczenie jest jednobryłowe, wąskie i długie, jak okiem sięgnął, a po lewej stronie, mniej więcej w połowie jego długości znajduje się bar. Jako zatwardziały przeciwnik palenia w miejscach publicznych zdziwiłem się trochę w kwestii rozdziału tych spraw w Pekinie. Otóż do dyspozycji palących jest powierzchnia wielkości 3/4 lokalu, a dla niepalących nieproporcjonalnie mała strefa na samym końcu sali. Miałem jednak satysfakcję, że do tego wydzielonego skrawku zmierza około 80% gości. Wracając do wystroju trzeba zauważyć, że we wnętrzu zostało niemal wszystko utrzymane w kolorach czerwieni. Do tego dochodzi marmuropodobna, wypolerowana posadzka, ciekawe lampiony i świetliki oraz mniej ciekawe, ogrodowe przepierzenia ze sztucznymi kwiatami i archaiczna piaskowa mozaika, która symbolizuje zapewne Wielki Mur Chiński. Wystrój jaki jest, taki jest, ale bez dwóch zdań - wnętrze, tak jak elewacja zewnętrzna - też zostało odnowione.

Przy stole siedzi się bardzo wygodnie, niemniej miałem wrażenie, że choć czyste, to zarówno obrusy, jak i serwety pamiętają początek lat dziewięćdziesiątych. Z bardzo bogatego menu zamówiłem zupę kwaśno-pikantną, a także kaczkę "He-Czuen". Jako, że Pekin jest jedną z tych restauracji, w której należy osobno domawiać dodatki do dania głównego - domówiłem jeszcze pyzy smażone oraz ostrą sałatkę na zimno. Z racji spodziewanych ostrości, jako napój wybrałem piwo. Zupa została podana niemal ekspresowo. Niewielka miseczka, gęstej, gorącej, kwaśnej z początku i pikantnej na końcu zupy była strzałem w dziesiątkę i śmiało mogę ją polecić. Przepisu nie znam, ale w konsystencji półpłynnego żelu pływały bardzo liczne warzywa oraz drobne kawałki mięsa, a na powierzchni ułożono wiórki z chipsów krabowych. Przyszła kolej na danie główne i stołu niemal nam zabrakło. Danie ląduje bowiem na aluminiowym podgrzewaczu, pusty talerz przede mną, a dodatki dookoła. Tutaj poważny minus dla obsługi, która choć pewnie przyzwyczajona do stałych bywalców, powinna zachować czujność, jeżeli ktoś zamawia z menu, jakby był tam pierwszy raz. Otóż wierzcie mi lub nie, ale jak zamówicie jedno danie główne i jedną porcję ryżu, makaronu lub pyz oraz jedną sałatkę, to w zupełności wystarczy, aby najadły się tym dwie osoby. Tyle o ilości, a teraz o smaku. Pokrojony na paski i dobrze wysmażony filet z kaczki podany został z trzema rodzajami papryki (czerwoną, żółtą i zieloną), a także z grzybami chińskimi (zapewne Mun) oraz delikatnym sosem. Danie było naprawdę poprawne i choć nie wyczuwało się głębszych smaków, to nie można mu nic zarzucić. To już tylko bowiem moja osobista preferencja, że wolałbym, aby filet był bez skóry. Smażone pyzy jadłem z kolei po raz pierwszy i muszę przyznać, że ciekawy to specjał, tylko w tym wydaniu za bardzo opity tłuszczem. Zupełnie nieudana była tylko ostra sałatka na zimno. Bezsmakowa i koloryzowana na żółto kapusta, może i była zimna, ale na pewno nie ostra. W kwestii jedzenia przyznaję zatem ostatecznie 4+ za zupę, 3+ za kaczkę, 4- za pyzy oraz 2 za sałatkę.

Pekin niczym specjalnie mnie nie zachwycił, ale też nie zdyskredytował się w moich oczach. Skoro jednak trwa na swoim miejscu nieprzerwanie od 1991 roku, to oznacza tylko jedno - ma swoich zagorzałych zwolenników i im tam smakuje :)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Spring rolls z nadzieniem warzywnym - 5,5 zł.
Zupa kwaśno-pikantna – 6,8 zł.
Mintaj w sosie słodko kwaśnym – 18,8 zł.
Kaczka "He-Czuen" – 31,8 zł.
Makaron sojowy smażony po szanghajsku – 5,8 zł.
Pyzy smażone – 4,5 zł.
Ostra sałatka na zimno – 5,5 zł.
Sos słodko–kwaśny - 2 zł.
Tyskie 0,5 x 2 – 16 zł.
Suma: 96,7 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 2.84

ADRES: Poznań, ul. 23 Lutego 33
INTERNET: www.pekin.pl

Bookmark and Share

czwartek, 18 lutego 2010

FUSION - Gotowanie z szefem kuchni Hotelu Sheraton / ocena 5.00

Tym razem wykorzystaliśmy gwiazdkowy prezent - voucher na gotowanie z szefem kuchni Hotelu Sheraton dla dwojga, który można zakupić poprzez Pracownię Niespodzianek Żuraw i Czapla.

Opis naszej drugiej wizyty w restauracji Fusion znajdziecie tutaj.

PS Tak, jak obiecaliśmy recenzja okraszona jest podwójną dawką zdjęć :)


ONA:
Mam wrażenie, że kursy kulinarne, spotkania z szefami kuchni i wszelkie akcje umożliwiające poznanie restauracji od zaplecza są jakby stworzone dla mnie. Nie tylko dlatego, że dzięki nim mogę poznać tajniki sztuki kulinarnej ucząc się od najlepszych, ale także dlatego, że mogę przekonać się, iż choć uwielbiam gotowanie, zupełnie nie nadaję się do tego w wymiarze profesjonalnym. Przyznam otwarcie, że przez jakiś czas „plułam sobie w twarz”, że minęłam się z powołaniem i zamiast studiować kierunki humanistyczne, powinnam była skończyć stosowne szkoły i zostać mistrzem patelni. Z tego głębokiego błędu wyprowadził mnie jednak pierwszy poważniejszy kurs kulinarny, u Martina Wisharta – szefa kuchni wyróżnionego gwiazdką Michelin. Choć sam kurs był genialny i bez wahania wybrałabym się tam jeszcze raz, to dzięki niemu wiem, że bardziej od restauracyjnej, pełnej pośpiechu kuchni, wolę gotować w domu i w takim wymiarze w jakim poradzą sobie z tym moje wątłe muskuły, a te moje studia wcale nie były takie od rzeczy…

Kolejną możliwość zapoznania się z kuchnią na szczeblu profesjonalnych stworzyło mi gotowanie z szefem kuchni w poznańskim hotelu Sheraton. W Fusion byłam już wcześniej, niemniej dotychczas spędzałam czas tylko w głównej części restauracji. Tym razem mięliśmy jednak zarezerwowaną „wieżę win”, czyli specjalnie wydzieloną przestrzeń z wysokim stolikiem dla czterech osób. Zbudowana ze szklanych ścian wieża, niemal od podłogi do sufitu wypełniona jest winami, między którymi dostrzec można to co dzieje się w restauracyjnej kuchni i na sali, mając przy tym jednak pewną intymną swobodę. Po przywitaniu się z szefem kuchni - Krystianem Szopką i krótkim zapoznaniu nas z programem wieczoru dostaliśmy do rąk bluzy, fartuchy i czapki przeznaczone do pracy w kuchni (i tu kolejna refleksja, również z estetycznego punktu widzenia nie nadaję się na kucharza, ponieważ po przyodzianiu się w rzeczony strój, ze szczególnym naciskiem na stylowy czepek, wyglądałam jak żywcem wyciągnięta zza lady w mięsnym). Kiedy już zapoznaliśmy się z pozostałymi pracującymi tego wieczoru kucharzami, zaczęliśmy gotować (oprócz szefa kuchni, w kulinarnych zmaganiach towarzyszył nam również drugi kucharz – Pan Mariusz). Samo gotowanie nie obciążało nas specjalnie, byliśmy raczej obserwatorami. Oczywiście mięliśmy do wykonania kilka prostych zadań, jednak główny ciężar spoczywał na barkach profesjonalistów. My mogliśmy za to patrzeć i pytać do woli. O taaak, dowiedziałam się mnóstwa ciekawych rzeczy i przy okazji rozwiałam kilka wątpliwości kulinarnych (jednocześnie zyskując pewność, że żar bezustannie lejący się z rozgrzanego pieca oraz fakt, że nie mam siły sprawnie podrzucić jedzenia na woku ostatecznie przekreślają moją karierę w gastronomii). Chciałabym przy tym podkreślić, że kucharze z którymi przygotowywaliśmy jedzenie byli niezwykle sympatyczni, otwarci i gotowi do ciekawej rozmowy. To samo zresztą mogę powiedzieć o każdej osobie z obsługi, z którą miałam tego wieczoru do czynienia. I choć zazwyczaj nie lubię skupiać na sobie niczyjej uwagi i raczej wolę w restauracji dyskrecję i spokój, tym razem z racji niecodziennych warunków czułam się naprawdę wyjątkowo i w centrum zainteresowania. Na domiar złego, to jeszcze nie koniec ochów i achów, ponieważ z zaproponowanego menu smakowało mi absolutnie wszystko. Marynowany homar usmażony w tempurze, podany na liściach sałaty, z pikantnymi pomarańczami dodatkiem sambalu, polany dressingiem pomarańczowo – szafranowym był wprost przepyszny. Delikatny sorbet porzeczkowy podany zaraz po nim, przyjemnie schłodził podniebienie rozgrzane pikantnym sambalem. Dalej zupa dyniowa z dodatkiem brendy i gałązką majeranku. Nie byłoby może w niej nic niezwykłego, gdyby nie została podana z lodami pistacjowymi. Jedzenie zmieniło się wówczas w ciekawą zabawę zimne-ciepłe, słodkie-wytrawne, której oddałam się bez reszty, próbując znaleźć najprzyjemniejszy dla mnie sposób zjedzenia tego specjału. Ostatecznie po kilku próbach kulka lodów po prostu wylądowała w miseczce z zupą, delikatnie się rozpływając. Każda konfiguracja mi smakowała, dodam przy tym, że podane lody pistacjowe same w sobie były doskonałe. Dalej przyszedł czas na grillowanego łososia, marynowanego uprzednio w sosie sojowym i soku pomarańczowym, podanego z placuszkami z mango i papai, kapustą pok choi i marynowanymi karczochami oraz oliwą, której smak delikatnie podkręcono warzywami julienne. Przyznam, że już w tym momencie zaczęłam żałować, że nie mam co najmniej dwóch zapasowych żołądków, zaczęłam też w myślach rozważać staropolski zwyczaj zrobienia sobie miejsca w żołądku, przed dalszym ucztowaniem. Cóż, to oczywiście tylko żart, niemniej faktycznie czułam już nasycenie, a przed sobą miałam jeszcze solidną porcję apetycznego łososia i dwa dania w kolejce (w tym danie główne). I powiem szczerze, że pełen brzuch nie przeszkodził mi cieszyć się pysznym, wysokiej jakości łososiem w towarzystwie smakowitej pok choi i słodkawych placuszków, tajskim makaronem z krewetkami i zielonymi warzywami oraz wariacją na temat rafaello. Deser ostatecznie mnie „dobił”, zaczęłam się nawet obawiać, że niechybnie skończę niczym bohater „Wielkiego żarcia” (i to bynajmniej nie Marcello). Kruche i delikatne koszyczki przygotowane z ciasta, które trochę przypominało mi to na tuiles, podane z gęstym kremem kokosowym, ozdobione maliną, truskawką (wcale nie była bezsmakowa) i owocem physalisu, były jednak grzechu warte. Wszystkie potrawy miały wspólny mianownik – zasada łączenia nut owocowych z wytrawnymi, czy choćby dodatków w postaci sambalu, sosu ostrygowego, trawy cytrynowej czy sosu sojowego. Ktoś mógłby stwierdzić, ze mało to wszystko różnorodne, ja miałam jednak wrażenie, że menu było bardzo przemyślane, a jego motywem przewodnim były tajskie inspiracje. Całej kolacji towarzyszyła butelka białego wina, które choć smaczne, nie do końca trafiło w mój gust (chyba nie przepadam za szczepem chenin blanc - szczególnie z Nowego Świata, a to akurat był kupaż chenin - chardonnay). W kwestii napojów ujęło mnie jednak to, że Sheraton – wydawałoby się bezduszny hotel – zaserwował mi wodę Kinga Pienińska. Bardzo się cieszę, że stawiają również na jakościowo dobre, rodzime produkty.

Wiem, trochę to wszystko brzmi jak list pochwalny lub wręcz reklamowy, ale po prostu nie mogę skrytykować czegoś co sprawiło mi tak wielką przyjemność. Owszem koszt całej zabawy jest stosunkowo wysoki (ja akurat voucher dostałam na gwiazdkę) jednak jeśli przeliczyć to na jakość i ilość dań oraz napojów, czy zaangażowanie obsługi, wyjdzie na to, że oferta jest bardzo atrakcyjna. Zgadza się, że nikt normalnie nie będzie tyle jadł, wydawał tyle pieniędzy na kolację, czy po prostu miał tyle czasu, który może poświęcić na spędzenie w restauracji. Uważam jednak, że jest to oryginalny sposób na wspólne spędzenie wieczoru, celebrując jakąś wyjątkową okazję. Dochodzę przy tym do wniosku, że choć kiedyś naprawdę miałam dużo oporów związanych z tym miejscem (że snobistyczne, że bezduszne, że bez klimatu) to coraz bardziej się do poznańskiego Sheratona przekonuję i z pewnością chętnie tam wrócę.

PS Pominęłam opis właściwej części restauracji, jednak większość czasu spędziłam albo w kuchni, albo w wieży win i na tym skupiłam swoją uwagę. Myślę też, że ogólny charakter wystroju dość szczegółowo został przedstawiony na zdjęciach.

Jedzenie: 5+
Obsługa: 5
Wystrój: 5-
Jakość do ceny: 5



ON:
W połowie stycznia postanowiliśmy zrobić użytek z Jej gwiazdkowego prezentu. Odszukaliśmy zatem kopertę z voucherem i zadzwoniliśmy pod numer, który znajdował się na załączonej wizytówce. Przyznam, że mieliśmy na to ochotę od samych świąt, bowiem dostarczone przez Pracownię Niespodzianek 6-daniowe menu zapowiadało się niezwykle obiecująco. Telefon odebrał szef kuchni Hotelu Sheraton – Pan Krystian Szopka, który po przejrzeniu swojego grafiku zaproponował spotkanie na 12 lutego o godz. 18:00.

W końcu nadszedł dzień próby, a my dotarliśmy do hotelu kilka minut przed czasem. Po przekroczeniu obrotowych drzwi pierwszego pięciogwiazdkowego przybytku w Wielkopolsce znaleźliśmy się w foyer z recepcją. Tuż obok jest Qube – Vodka Bar, dalej The Fire Place Lounge, po prawej stronie pub SomePlaceElse, a po lewej restauracja Fusion, w której wyodrębnić można część jadalnianą (zarówno duże, okrągłe stoły przy sofach, jak i mniejsze, prostokątne z krzesłami), otwartą kuchnię, oraz przeszkloną wieżę win. Obsługa poprosiła nas, abyśmy na chwilę usiedli, zaproponowała coś do picia, a sama poszła poinformować szefa kuchni o naszym przybyciu. Za moment wyszedł do nas Pan Krystian Szopka. Zaprowadził nas do wieży win, od razu zaproponował przejście na „Ty”, a następnie opowiedział nam trochę o hotelu i jego wszystkich kuchniach, a trochę o tym, jak będzie wyglądać ten wieczór. Powiadomił nas również, że jest jeden warunek – aby przestąpić próg kuchni, musimy przywdziać odzienie prawdziwych kucharzy. Założyliśmy zatem zapinaną pod szyję bluzę z naszywką „chef”, wiązany fartuch oraz ściąganą na sznurek czapkę kucharską. Tak ubrani, ruszyliśmy w kierunku kuchni, a ja przez całą drogę uśmiechałem się do siebie wyobrażając sobie, jak to któryś ze znajomych wchodzi do restauracji i myśli, że mam tutaj drugi etat. W kuchni szef przedstawił nam– Pana Mariusza, jednego ze swoich najbardziej zdolnych kucharzy, który towarzyszył nam i szefowi przez cały wieczór. Następnie wzięliśmy się za właściwą robotę.

Trochę się bałem, że absolutnie nie podołam, niemniej ku mojej radości, to szef nad wszystkim czuwał, a nasza rola ograniczała się do prostych czynności kuchennych oraz obserwacji mistrza. Zaczęło się od sałatki z homara, którego najpierw zamarynowano w orientalnych ziołach, a następnie usmażono w tempurze, a następnie podano w mieszance sałat z dodatkiem pikantnej pomarańczy oraz sosem teryiaki i syropem pomarańczowo-szafranowym. Osobiście ułożyłem swoją porcję na talerzu, co choć wydawałoby się proste, to przy takiej mnogości składników i tak było dla mnie małym wyzwaniem. Bardzo mi przy tym zaimponowało, jak szef kuchni opowiada o nawet najmniejszym, wydawałoby się mało istotnym szczególe dania i jak dużą wagę do tych szczegółów przykłada. Chwyciliśmy za talerze i ruszyliśmy w kierunku wieży win, która była tego wieczora naszą bazą wypadową. Gdy zacząłem kosztować homara, jeszcze bardziej doceniłem kunszt kucharski, bowiem mieszanka orientalnych zestawień idealnie tu pasowała. Po posiłku dotarł do nas szef kuchni i dopytywał o wrażenia, a my dopytywaliśmy z kolei o wszystko co nas zainteresowało zarówno w kuchni, w hotelu, jak i w konkretnej recepturze.

Tak było zresztą po degustacji wszystkich sześciu dań, które nam zaserwowano, przy czym jedyne, jakie powstało absolutnie bez naszego udziału to sorbet na lodzie o smaku czarnej porzeczki, który szef doniósł nam bezpośrednio po sałatce z homara. Następnie uczestniczyliśmy w przygotowaniu kremowej zupy z dyni podanej z pistacjowymi lodami i Brendy. Kolejny był łosoś marynowany w sosie sojowym i soku pomarańczowy, duszony w sałatce pok choi z karczochami oraz ciepłą warzywną oliwką i placuszkami z mango i papai. Później nastąpił rozdział na dania mięsne i bezmięsne. Jako mięsożerca uczestniczyłem w przygotowaniu combra z jagnięciny marynowanej w miodzie tymiankowym i żubrowej trawie, a podanego na tagliatelle z naciowego selera i cukinii oraz gryczanymi placuszkami z dodatkiem sosu kurkowego. Przyznam, że spodziewając się tylu dań - niemal cały dzień nic nie jadłem. Mimo to, po skosztowaniu pięciu potraw byłem tak najedzony, że deser w postaci wariacji nt. rafaello podanej z waniliowym kremem na migdałowo-kokosowym ciasteczku z dodatkiem lodów śmietankowych – zjadłem tylko dlatego, że był równie fantastyczny, co wszystkie serwowane nam specjały. W trakcie wizyty kosztowałem też bardzo proste i dość smaczne argentyńskie wino Finca Beltran Duo Chenin-Chardonnay, wodę gazowaną, a także herbatę. Fakt, że tak mi smakowało nie wynikał przy tym, ani z wcześniejszego głodu, ani z tego, że sami uczestniczyliśmy w przygotowaniu potraw. Była to wyłącznie zasługa najwyższej jakości składników, oryginalnego i przemyślanego menu oraz wielkiego kunsztu wykonania – zatem wszystkiego, za co odpowiada Pan Krystian.

Cała wizyta trwała ponad 4 godziny, a wrażeń z niej nie da się przekazać w krótkiej recenzji. Mam jednak nadzieję, że dodatkowa dawka zdjęć pozwoli Wam choć trochę poczuć klimat, w którym można zaspokoić swoją ciekawość, dowiedzieć się wiele nowego, być traktowany po królewsku oraz degustować przepyszne specjały. Tego Wam wszystkim życzę i za to wszystko dziękuję Panu Krystianowi, który był naszym przewodnikiem, Panu Mariuszowi, który dzielnie mu asystował, a także Pani Marcie, która odpowiadała za obsługę kelnerską. Miłym akcentem na zakończenie miłej wizyty było zaproszenie nas przez jednego z hotelowych menadżerów na drinka do pubu SomePlaceElse. Jak na dłoni zobaczyłem, że Sheraton nie ogranicza się wyłącznie do gości hotelowych i otwiera się na miasto. Takie inicjatywy, jak gotowanie z szefem kuchni, czy też blog Akademia Kulinarna są tego jak najbardziej pozytywnymi przykładami.

PS Sporo się dowiedzieliśmy zarówno w kwestii organizacji kuchni, całego hotelu, jak i w ogóle poznańskiego rynku gastronomicznego. Trochę żałowałem, że nie możemy zdradzić, jakiego prowadzimy bloga, bowiem dyskusja mogła być jeszcze ciekawsza. Taka już jednak nasza rola, aby w restauracji pozostawać anonimowymi gośćmi ;)

Jedzenie: 5+
Obsługa: 5+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5-


KOSZTORYS:
Gotowanie z szefem kuchni dla dwojga (2 x sałatka z homara marynowanego w orientalnych ziołach i smażonego w tempurze oraz świeżego szpinaku i kruchej sałaty z dodatkiem pikantnej pomarańczy podana z sosami teryiaki oraz syropem pomarańczowo-szafranowym; 2 x sorbet o smaku czarnej porzeczki; 2 x kremowa zupa z dyni podawana z pistacjowymi lodami i brendy; 2 x łosoś na duszonej sałatce pok choi z karczochami podana z ciepłą warzywną oliwką i delikatnymi placuszkami z mango i papaji; Marynowane krewetki w sambalu z trawą cytrynową, czosnkiem i kolendrą, podane z zielonymi warzywami w sosie sojowym, z dodatkiem makaronu ryżowego i prażonymi orzechami; Comber z jagnięciny marynowany w miodzie tymiankowym i żubrowej trawie podany na tagliatelle z naciowego selera i cukini oraz gryczanymi placuszkami z dodatkiem sosu kurkowego; 2 x rafaello podawane z waniliowym kremem na migdałowo-kokosowym ciasteczku z dodatkiem lodów śmietankowych; Finca Beltran Duo Chenin-Chardonnay 0,75; Dzbanek herbaty Dilmah; 2 x Kinga Pienińska 0,2) - 450 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 5.00

ADRES: Poznań, ul. Bukowska 3/9 (Hotel Sheraton)
INTERNET: www.sheraton.pl/poznan

Bookmark and Share

czwartek, 11 lutego 2010

FANABERIA / ocena 3.56

Zgodnie z tym, o czym wspominaliśmy przy okazji wprowadzonych na blogu zmian (pełen tekst odnajdziecie tutaj) w chwili obecnej skupiamy się na tych restauracjach, które wyrażają zgodę na robienie zdjęć. Reszta restauracji trafia tymczasowo na tzw. czarną listę, którą umieściliśmy na samym dolę strony. Fanaberia to jednak kolejna obok Meze restauracja, która wymyka się tej klasyfikacji, a w której zostaliśmy niezbyt miło potraktowani ze względu na towarzyszący nam aparat. Stąd w recenzji zaledwie dwa zdjęcia – tyle zrobiliśmy do czasu, kiedy obsługująca nas Pani zmieniła zdanie co do możliwości fotografowania. Zwracamy przy tym uwagę na fakt, że ostateczne oceny są tylko średnią arytmetyczną i obsługa, która się nie popisała może znacznie obniżyć ocenę końcową, podczas gdy inne elementy takie jak wystrój, czy jedzenie będą na przyzwoitym poziomie.

PS Chcąc wynagrodzić Wam dyskomfort związany z brakiem zdjęć, postaramy się aby kolejna recenzja była okraszona ich podwójną dawką :)


ONA:
Zgodnie z wykładnią języka polskiego fanaberie to inaczej fochy i grymasy. Kolokwialnie to słowo występuje również w odniesieniu do rzeczy zbytkownych i luksusowych. Z perspektywy czasu wiem, że ktoś naprawdę idealnie trafił z nazwą tej restauracji. Bo choć od początku dałam się uwieść nieco cukierkowej atmosferze panującej w lokalu, to ostatecznie przyznaję, że była to jedna z mniej udanych wycieczek kulinarnych.

Po przekroczeniu progu, pierwsza moja myśl była taka, że to wnętrze wybitnie kobiece. To wrażenie szybko zostało poparte przez fakt, że w istocie miejsca przy stolikach zajmowały wyłącznie panie. Dużo bieli, kwieciste obrusy, wygodne siedziska, poduszki, bibeloty, nowe meble imitujące te stare, drewniany sufit z długimi belkami stropowymi i przede wszystkim dużo świeżych kwiatów, wśród których przeważają orchidee. Wszystko to tworzy taki rustykalno - romantyczno - cukierkowy melanż. Z pewnością osoby, którym styl romantyczny jest skrajnie obcy, otrząsną się z niesmakiem na samą myśl o takim wnętrzu. Wystrojowi jednak trzeba oddać sprawiedliwość, gdyż jest przemyślany w najdrobniejszym szczególe. Widać w nim rękę estety, który ze smakiem i pomysłem funduje nam spacer pomiędzy stylami. Dalej było równie miło, spytałam o możliwość robienia zdjęć w lokalu i wprost niewiarygodnie szybko otrzymałam zgodę przemiłej kelnerki, która po chwili udzieliła nam wszelkich niezbędnych informacji dotyczących dań dnia. Zaczęło się bez najmniejszego zarzutu i nawet zaczęłam po cichu liczyć, że uda się w końcu przełamać czwórkowe fatum. Zamówiłam krem z cukinii z płatkami migdałów i smażonymi kurkami oraz halibuta pod mgiełką ziołowo-pomidorową z julienne z cukinii i sosem cytrynowym. Problem pojawił się wtedy, kiedy chwyciliśmy za aparat. Pani kelnerka powiedziała, że nie spodziewała się, że będziemy robić zdjęcia daniom i na takowe poczynania zgody nie wyraża. Rozmowa była znacznie dłuższa, ale szczerze mówiąc raczej nie jest warta przytaczania. Konkludując jednak, gdyby na zdjęciu obok zupy pojawiła się np. moja skromna osoba, takie zdjęcie mogłoby zostać wykonane, sama zupa (za którą w końcu zapłaciłam) została jednak w tej kwestii zdyskryminowana. Pani kelnerka stwierdziła na koniec, że jednak nie zgadza się na robienie jakichkolwiek zdjęć, bo tego nie pochwala szefowa. Cóż, nie będę tego komentować, nie chce mi się też przesadnie strzępić języka, choć sprawa ewidentnie podnosi mi ciśnienie. Tak naprawdę chyba nigdy nie zrozumiem dlaczego restauracja, która na swojej stronie www czy facebooku wręcz bombarduje każdego internautę zdjęciami (które znowu wyjątkowe nie są), która ma całkiem atrakcyjne dla oka i obiektywu wnętrze i ciekawe menu, urządza takie cyrki. Przecież większość cywilizowanych restauracji światowej sławy nie ma z tym najmniejszego problemu, a to w końcu mógłby być jakiś wzór do naśladowania. Zanim jednak przejdę do opisu jedzenia chciałabym wtrącić, że po tym niemiłym zdarzeniu, staliśmy się klientem podejrzanym i (nie było to wyłącznie moje wrażenie) podsłuchiwanym przez obsługę. Cóż, trochę milszym akcentem okazało się jedzenie. Najpierw zupa, smaczna choć nie powalającą. Zdecydowanie na jej korzyść działał dodatek z płatków migdałów i maleńkich, smażonych kurek. Całość była apetyczna i podana w bardzo ładnym naczyniu z dużym uszkiem. Nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że smak zupy został czymś solidnie wzmocniony. Czymś pokroju Vegety, lub innej kopalni glutaminianu sodu. Jeśli chodzi natomiast o halibuta, to była to przede wszystkim niezła komedia omyłek. Faktycznie to co dostałam to dzwonko świeżego halibuta, ale najwyraźniej ktoś pomylił mgiełkę pomidorowo – ziołową z ciężką kołdra z gęstego pomidorowego puree, które skutecznie zabiło delikatny smak ryby. W sumie może to i lepiej, bo halibut choć świeży, w połowie składał się z galaretowatej, niezbyt przyjemnej dla podniebienia substancji. Rybę ułożono na solidnych słupkach bardzo smacznej cukinii, nazwanych w menu „Julianne” (domyślam się, że chodziło o julienne - czyli sposób krojenia warzyw, w zapałkę, a nie np. aktorkę Julianne Moore). Choć z pewnością nie było to klasyczne julienne, to przy użyciu odrobiny wyobraźni mogę uznać, że była to wersja dla słabo widzących. Na duży plus zaliczyć mogę natomiast bardzo smaczny i delikatny sos śmietanowo – cytrynowy oraz prostą sałatkę z sosem vinaigrette (sałata lodowa, zielony ogórek i pomidor koktajlowy). Jako dodatek (co nie zostało uwzględnione w menu) podano również pieczone ziemniaczki z rozmarynem. Nie przepadam za ziemniakami, z ciekawości zjadałam jednego i nie zachęcił mnie on do dalszej konsumpcji. Jednak mój partner nie oponował przed wyręczeniem mnie w tej kwestii, więc prawdopodobnie ziemniaki można uznać za udane. Na deser się nie zdecydowaliśmy, choć ciekawych propozycji w menu nie brakowało. Ciążyła nam po prostu betonowa atmosfera, której załagodzić nie mógł nawet smooth jazz sączący się z głośników.

Na podstawie mojego krótkiego doświadczenia przy opisywaniu restauracji mogę stwierdzić, że najłatwiej jest ocenić taką, w której było się przynajmniej kilka razy lub taką, w której miejsce ma jakaś niecodzienna i nieszablonowa sytuacja. W przypadku Fanaberii mieliśmy do czynienia z tą drugą opcją. Ambiwalentne odczucia, które mi teraz towarzyszą są z jednej strony wynikiem tego, że nie chciałabym zanadto skrzywdzić tego miejsca, które niewątpliwie ma swój urok i które w większości szablonowych sytuacji uznane zostałoby za warte powrotu. Z drugiej jednak strony, ja do powrotu do Fanaberii zostałam skutecznie zniechęcona, bo lubię jasne sytuacje i uczciwość w stosunku do klienta. Takie zachowanie może czasem zrekompensować niedostatki w kwestii jedzenia, które choć w Fanaberii było dość smaczne, to raczej nie warte swojej ceny (szczególnie tyczy się to drugiego dania – pewnie to efekt ilości dodatków, które niestety sprawiły, że danie było przekombinowane). Do dobrej oceny zabrakło tu kilku całkiem podstawowych rzeczy, a to co wydawało się tak miłe na początku, pod koniec wywoływało już tylko lekkie mdłości.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 2+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 3+

ON:
Idę ulicą Wroniecką. Widzę na tablicy ofertę polecającą zupę szparagową. Wchodzę do środka i ogarniam wzrokiem ciekawie, choć nie do końca w moim typie (nazbyt romantycznie i cukierkowo) urządzone wnętrze. Najbardziej podobają mi się stare, drewniane bele na suficie, mniej wszechobecna kolorystka bieli, a najmniej bogactwo dodatków. Jest zgoda na robienie zdjęć, zatem robię jedno, a resztę zamierzam zrobić po posiłku.

Siadam do stołu. Podchodzi miła Pani kelnerka i pyta, czy przybyliśmy na kawę i deser, czy może na większy posiłek. Potwierdzam, że to drugie, a Pani prezentuje ofertę dnia. Wybieram zupę dnia, choć wbrew wystawionej tablicy - nie jest to szparagowa, a ogórkowa. Zamawiam też polędwiczkę wieprzową w korze bekonowej. Z decyzją o deserze wstrzymujemy się zwyczajowo, aby podjąć ją po posiłku. Domawiamy też po dzbanuszku herbaty. Pani kelnerka przynosi dość szybko gustowną, porcelanową, niebiesko-białą zastawę do herbaty, a następnie biały, porcelanowy i równie gustowny półmisek zupy. Biorę aparat do ręki i zaczyna się. Pani kelnerka zmienia zdanie, nie zezwala na robienie zdjęć daniom i tłumaczy, że myślała, iż chcemy fotografować siebie nawzajem. Tłumaczę zatem, że jej wcześniejsza zgoda miała istotny wpływ na fakt, że zdecydowaliśmy się zostać w lokalu. Przewrotnie pytam, czy skoro Pani nie dotrzymała warunków umowy, to my też możemy zrezygnować z nietkniętych potraw. Kelnerka nie widzi takiej możliwości i wciąż wspomina o nieprzyjemnej sytuacji, którą urządziła szefowa w podobnym przypadku. Ja z kolei wyraźnie widzę, że sprawdza się teza, iż prawdziwe podejście do obsługi klienta można ocenić wyłącznie podczas sytuacji niecodziennych, albo wręcz kryzysowych. Dziwię się bardzo, bowiem Fanaberia prezentuje zdjęcia restauracji zarówno na swojej stronie internetowej, jak i na profilu Facebook. Skoro jednak marketing już opanowali, a public relations jeszcze nie, to daję sobie spokój z dalszą polemiką i zabieram się do posiłku.

Zupa jest aromatyczna i przypomina prawdziwą domową ogórkową. Smaczna, jednak bez fajerwerków. Z drugiej strony, chyba ciężko o fajerwerki w przypadku tradycyjnego, dobrze znanego nam przepisu. Do wegetarian nie należę, jednak specjalnie dla nich zaznaczę w tym miejscu, że w zupie pływały dość spore kawałki mięsa, o czym nie było wcześniej mowy. Drugie danie zostało równie ładnie podane, co pierwsze i zdjęcie tylko podkreślałoby jego wartość. Na ściółce z borowików były trzy kawałki polędwiczki wieprzowej owinięte plastrami bekonu. Wg menu miały być też gnocchi, jednak zamiast tego była porcja smażonych ziemniaków przyozdobiona gałązką rozmarynu. W niewielkim szklanym naczynku (na talerzu) były płatki ogórka i czosnku w sosie sojowym, a w małym półmisku (obok talerza) sałatka w sosie winegret. Wszystkie składniki były świeże, a cała kompozycja została oryginalnie zestawiona i mówiąc kolokwialnie - była całkiem zjadliwa. Specjalnie nie używam równie kolokwialnego określenia - smaczna, bowiem mam jedno zastrzeżenie. Otóż zamawiając polędwiczkę wieprzową, zupełnie nie spodziewałem się, że mięso, tak bardzo będzie przypominać w smaku, jak i wyglądzie - wnętrze peklowanej golonki. Co prawda ja lubię golonkę, jednak nie ją zamawiałem i nie jej oczekiwałem.

Nie decyduję się na deser. Mam co prawda czas, a także miejsce w żołądku, jednak atmosfera miejsca została nam skutecznie zakłócona. Wychodzę i ze względu na obsługę nie zamierzam wracać. Szkoda dla mnie, bowiem ciekaw byłem, jak w pełni sezonu wygląda położony z tyłu ogródek, który mieści do 80 gości. Szkoda też dla Fanaberii, bowiem jeden niezadowolony gość, to w przypadku restauracji kilkudziesięciu potencjalnych klientów, którzy nigdy tam nie dotrą.

Jedzenie: 4
Obsługa: 2+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-

KOSZTORYS:
Zupa z cukinii z płatkami migdałów i smażonymi kurkami - 11 zł.
Zupa dnia (ogórkowa) - 11 zł.
Halibut pod mgiełką ziołowo-pomidorową, Julianne z cukinii w cytrynowym sosie skąpany - 45 zł.
Polędwiczka wieprzowa w korze bekonowej na ściółce z borowików, gnocchi i płatkami ogórka, z nutą sojową - 44 zł.
Dzbanek herbaty Ronnefeldt Morgentau - 9 zł.
Dzbanek herbaty Dilmah Peppermint - 5,5 zł.
Suma: 125,5 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.56

ADRES: Poznań, ul. Wroniecka 24
Bookmark and Share

czwartek, 4 lutego 2010

PTASIE RADIO / ocena 4.00

Zapewne zauważyliście, że większość naszych ocen oscyluje wokół czwórki. Oczywiście, bez problemu moglibyśmy ruszyć do lokalu, który dostałby od nas przysłowiową dwóję, ale przede wszystkim chcemy dobrze zjeść i szukamy przybytku, który da nam na to choćby cień szansy. Kolejna wystawiona przez nas czwórka, to być może także znak, że większość popularnych restauracji i kawiarni reprezentuje taki właśnie dobry, ale nie wybitny poziom.


ONA:
Odkąd pamiętam marzyło mi się mieszkanie w starej kamienicy. Marzenia te są utopijne z jednej strony ze względu na powierzchnie i ceny takich przybytków, a z drugiej na fakt, że kiedy myślę o takim mieszkaniu widzę zadbaną i pięknie wyremontowaną kamienicę ;) i mieszkanie z wszelkimi wygodami tego z nowoczesnego bloku. Z takich marzeń wytrąca mnie zawsze szyderczy śmiech bliskich mi osób, które twierdzą, że pięknie to wszystko sobie wymyśliłam, ale jakoś nie wyobrażają sobie mnie dźwigającej rano wiadra z węglem, żeby napalić w kaflowym, albo walczącej z grzybem, wilgocią i kiepsko działającą instalacją. Hmmm, brutalność z jaką traktowane są moje mrzonki trochę studzi mój zapał. Nie jest jednak w stanie zniszczyć sentymentu jakimi niezmiennie darzę wysokie i przestronne wnętrza, stare drewniane futryny i framugi, sztukaterie i skrzypiące podłogi. Dlatego też Ptasie Radio już na wstępie otrzymało ode mnie pierwszy plus.

Tę kawiarnię pamiętam jeszcze z czasów studenckich i jako miejsce dla studentów w moim myślach funkcjonuje do dzisiaj. Nie tylko ze względu na sąsiedztwo Collegium Novum, Historicum i Uniwersytetu Ekonomicznego. Klimat miejsca i przygotowane menu wydaje się być stworzone z myślą o wypadach na przerwy między zajęciami, lub popołudniową kawę/herbatę/piwo. Nie chcę być przy tym posądzana o jakąkolwiek złośliwość, bo nie takie są moje intencje, ale próg Ptasiego Radia, przekraczałam z lekką rezerwą, myśląc, że popołudnie przyjdzie mi spędzić w otoczeniu studentów opowiadających sobie niestworzone historie o egzaminach i profesorach, którzy programowo oblewają 50% zdających. A ja trochę sobie "poprycham", tylko po to żeby ukryć zazdrość, że to wszystko już za mną. Moje obawy były jednak niesłuszne. Wnętrze owszem wypełnione było po brzegi bardzo młodymi i roześmianymi ludźmi (wolny był tylko jeden stolik), ale w kawiarni panował zdecydowanie przyjemny i sympatyczny gwar konkurujący natężeniem decybeli z chill outem, który niekiedy ustępował miejsca spokojnemu jazzowi. Wnętrze Ptasiego Radia raczej nie należy do moich wymarzonych (oczywiście oprócz miejscówki w kamienicy), choć czuję się w nim przyjemnie. Sprawia sielskie wrażenie i cały ten natłok ornitologicznych bibelotów zupełnie mi nie przeszkadza. Zbieranina mebli, dekoracji, lamp, instalacja z drutów wysokiego napięcia biegnąca pod sufitem i ozdobiona lampkami, tworzą może mało oryginalny, ale niepozbawiony uroku i koniec końców, spójny zamysł. Jest w nim również pewna przyjemna infantylność, ale czyż sama nazwa tej kawiarni takiej cechy nie sygnalizuje? Tak czy inaczej, wnętrze musi się ludziom podobać - w przeciwnym razie nie byłoby tak zatłoczone. Z racji tego, że jest to raczej kawiarnia aniżeli restauracja, menu obiadowe jest skromne i raczej do skromnych warunków kuchennych dostosowane. Nie planowaliśmy wystawnego posiłku, chcieliśmy raczej wypróbować kilka dań, dlatego postanowiliśmy podzielić się zupą i deserem. Zupa – krem z pomidorów był dla mnie sporym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się niczego wyjątkowego po mówiąc prościej - pomidorowej. Jest ona jedną z moich ulubionych zup, jednak raczej ciężko tutaj o wielkie popisy. Zupa w Ptasim radiu jest zdecydowanie godna polecenia (chyba, że ktoś nie lubi gęstych kremów). Intensywny smak pomidorów podkręcony miłymi dla oka i podniebienia esami floresami ze śmietany i pesto, był tak apetyczny, że zaraz pożałowałam, iż na początku zdecydowałam się nim podzielić. Dalej wybrałam sałatkę grecką, która była właśnie taką zwyczajną, ale smaczną sałatka grecką w polskim wydaniu, przygotowaną z jędrnych i świeżych składników polanych smacznym vinaigrettem. Na koniec przyszło mi się podzielić ciastem czekoladowym z kremem toffi, konfiturą i bitą śmietaną. Ciasto było na poziomie, bardzo słodkie i sycące (ale tego akurat mogłam była się domyślić ;)). Lekko wilgotne, intensywnie słodkie, choć przełamane kwaskową konfiturą. Jedynym słabym punktem była kiepska śmietana, ale to już chyba pewien standard w przypadku poznańskich kawiarni.

Po wszystkim trochę żałuję, że tak pobieżnie zapoznałam się z menu, szczególnie w przypadku napojów. Bo choć widok piwa pszenicznego jest jedną z tych rzeczy, która pozbawia mnie rozumu , a zamówiony Paulaner naprawdę mi smakował (nawet mimo średnio pasującej szklanki Heinekena), to dopiero po czasie dostrzegłam bardzo ciekawy wybór herbat (Harney&Sons) i piw (np. piwo arbuzowe). Kusiła mnie też szarlotka i kolejna tajemnicza zupa dnia. Do Ptasiego Radia warto się wybrać, raczej nie na wyjątkowe okazje, ani na randkę , ale na szybki obiad, śniadanie lub spokojną herbatę.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 5-


ON:
Tym razem, nie zamierzaliśmy wybierać się na trzydaniową kolację. Mieliśmy ochotę na w miarę szybki, w miarę tani i lekkostrawny posiłek. Wybór padł na Ptasie Radio. Od ulicy Kościuszki weszliśmy zatem po schodach na piętro, przekroczyliśmy próg i znaleźliśmy się w przyciemnionej, dwuizbowej kawiarni z piecem kaflowym w kącie, motywami ptaków na ścianach oraz mieszaniną rozmaitych mebli. Można by powiedzieć, że wystrój typowo kawiarniany (a więc niekoniecznie w moim typie), niemniej wyczułem tam jakąś unikalną atmosferę, która jak się mogłem przekonać - przyciąga całą rzesze bywalców.

Wiedziałem, że kawiarnia ta serwuje także małą gastronomię, jednak bogactwo zaprezentowanej w menu oferty - pozytywnie mnie zaskoczyło. No może jednak z tym bogactwem to trochę przesadziłem, ale i tak postanowiliśmy, że nie może skończyć się na jednym daniu i zamówiliśmy trzy, przy czym dwa zjedliśmy wspólnie. Po połowie zamówiliśmy zatem jedyną zupę w menu, czyli zupę dnia oraz jeden z wielu dostępnych deserów - ciastko czekoladowe. Ja domówiłem sobie także tortillę z sałatą, chrupiącymi warzywami i grillowaną piersią kurczaka oraz grzane piwo.

Zupą dnia był krem z pomidorów, który okazał się kulinarnym majstersztykiem i najlepszym klasycznym kremem pomidorowym, jaki jadłem w poznańskich lokalach. Duży talerz z ładnie podanym, bardzo ciepłym i przepysznym w smaku, gęstym, czerwonym kremie powinien zawstydzić wielu lokalnych szefów kuchni z "uznanych" włoskich restauracji. Przyznaję, że było to dla mnie prawdziwe zaskoczenie i tym bardziej oczekiwałem drugiego dania. Tortilla sprowadziła mnie jednak na ziemie. Nie dość, że nie była najlepszą jaką jadłem w poznańskich lokalach, to mam wrażenie, że każda meksykańska restauracja zrobiłaby ją o niebo lepiej. Pszenny placek owijał porcję farszu, tak sporych rozmiarów, że wygoda krojenia, a następnie spożycia - była bliska zeru. Mały problem był też zresztą z samym farszem, bo to co w menu było sałatą i chrupiącymi warzywami, w rzeczywistości było wielką masą kapusty pekińskiej oraz dosłownie kilkoma kawałkami pomidora i brokuła, a także garstką kukurydzy. Grillowana pierś z kurczaka zaiste była, niemniej zamiast rozprowadzona w mniejszych kawałkach po całej tortilli - skupiała się niestety w dwóch dużych filetach. Wszystko to doprawione niewielką ilością sosu (do wyboru: czosnkowy, meksykański i tysiąca wysp) sprawiało wrażenie suchego, mało wyrazistego, pozbawionego wręcz smaku - "zapychadła" żołądka, a fakt, że obsługa pomyliła wybrany przeze mnie sos miał tu najmniejsze znaczenie. Szybko zapomnieć o tortilli pozwolił mi jednak kufel smacznego, rozgrzewającego piwa korzennego z miodem (do wyboru także: z sokiem, anyżowe lub imbirowe) oraz kawałek bardzo dobrego ciasta czekoladowego (przekładanego karmelem i domową konfiturą), które zostało podane z bitą śmietaną i sosem czekoladowym. W kwestii jedzenie przyznaję zatem 5+ za zupę, 2 za tortillę oraz 4+ za deser. Wiem jednocześnie, że następnym razem na danie główne zamówię sobie jedną z sałatek, bowiem zarówno ta mojej partnerki, jaki i te podawane do innych stolików - prezentowały się bardzo apetycznie.

Ptasie Radio nie jest może restauracyjnym eldorado. Nie jest jednak typową kawiarnią, jakich wiele. W moim odczuciu jest ciekawą mieszanką kawiarni, pubu i restauracji, a wszystko to z domieszką unikalnego klimatu i atmosfery. Mnie osobiście kulinarnie zaskoczyło od początku, rozczarowało w trakcie i oczarowało na koniec, a wiadomo przecież, że wszystko dobre co się dobrze kończy :)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Zupa dnia (krem z pomidorów) - 9 zł.
Sałatka grecka - 18 zł.
Tortilla z sałatą, chrupiącymi warzywami i grillowaną piersią kurczaka - 18 zł.
Ciastko czekoladowe - 10 zł.
Paulaner Jasny 0,5 - 12 zł.
Piwo grzane (korzenne z miodem) 0,5 - 9 zł.
Suma: 76 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.00

ADRES: Poznań, ul. Kościuszki 74

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...