W ostatniej ankiecie zapytaliśmy Was - którą z chińskich restauracji powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? Miejsca na podium zajęły: Pekin (30%), Azalia (22%) i Wok To Walk (18%). Dalej znalazły się kolejno: Zielony Smok (11%), Panda (6%), Mały Cesarz (4%), China Boy (2%), China Town (2%) oraz Złoty Smok (1%). Tradycyjnie zatem zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń odnośnie zwycięskiej restauracji, a także do udziału w kolejnej ankiecie.
ONA:
Zastanawiam się czasem jaki wymiar mają wyniki proponowanych przez nas ankiet. Czy świadczą o popularności miejsca, wyrobionej marce, czy też o antypatii lub sympatii jaką darzycie wybrany lokal. Sami nie głosujemy w naszych ankietach, zresztą nie wiem, jaką ostatecznie motywację miałabym przy wyborze restauracji. Oczywiście zawsze kibicuję miejscom do których mam największą ochotę wybrać się w najbliższym czasie, niemniej odmienne od moich typy zapewniają element niespodzianki. Przekraczając próg Pekinu, nie miałam jednak wątpliwości, że tym razem chodziło przede wszystkim o popularność.
Zanim zobaczyłam w restauracji spory, jak na ten dzień tygodnia i porę dnia tłum, znalazłam się na chwilę w innym świecie. Moim oczom ukazała się najprawdziwsza z prawdziwych i najbardziej tradycyjna z tradycyjnych - szatnia. Panował tu nastrój jak w dobrym kryminale, lub mrocznym filmie. Pani szatniarka siedziała sobie spokojnie i niespecjalnie zwracała na nas uwagę, ale też niespecjalnie tej uwagi szukaliśmy, od razu kierując nasze kroki na salę restauracyjną (żeby pokrótce zorientować się co i jak oraz dopytać o zdjęcia). I myślę sobie, że taka szatnia choć ewidentnie jest reliktem przeszłości, ma swój urok. Jest w niej również pewna elegancja. To też wygoda dla gości restauracji, więc wszystko byłoby na plus, gdyby nie fakt, że za szatnię trzeba zapłacić (1zł, nie jest jednak obowiązkowa). Z mrocznego pomieszczenia z szatnią, zapowiadającego już pewnymi elementami konwencję tego, co czekało na nas dalej, przeszliśmy do podłużnej sali. Wydzielono w niej dwie strefy – większą dla palących i mniejszą dla nie palących (o czym poinformowała nas Pani kelnerka). We wnętrzu dominował kolor czerwony i złoty. Krwista czerwień ścian przełamana została tu i ówdzie piaskowymi akcentami, nad każdym stolikiem zawieszono chiński lampion, a przejścia między strefami zabudowano solidnymi ażurowo - drewnianymi dekoracjami z motywami chińskich smoków i kwiatów. Dodatkowo, w większej sali, pomiędzy wszystkimi stolikami umieszczono drewniane przepierzenia, suto obwieszone sztucznymi kwiatami. Generalnie nie jest źle, zakładając że spodziewamy się konkretnej dawki chińskiego kiczu, wzbogaconego postkomunistyczną fantazją. Dzięki temu wyraźnie można odczuć, że czasy świetności tego przybytku przypadały na lata dziewięćdziesiąte. Z wyborem dań z menu nie mieliśmy większego problemu, bo zapoznaliśmy się z nimi już wcześniej. Tradycyjnie jednak dopytaliśmy o kilka potraw. Na wszystkie pytania otrzymaliśmy rzeczową odpowiedź, choć muszę przyznać, że Pani kelnerka była raczej mało zaangażowana. Zdecydowałam się na sajgonki (czy jak kto woli spring rolls) wegetariańskie, a na drugie danie wybrałam mintaja w sosie słodko-kwaśnym. Do tego domówiłam makaron po szanghajsku. Pani kelnerka powiedziała, że w przeciwieństwie do makaronu po pekińsku, jest on usmażony z warzywami (ze względu na te warzywa zrezygnowałam z dodatkowej sałatki, choć kusiła mnie kapusta z szafranem). Sajgonki pojawiły się niespodziewanie szybko, tak szybko, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy nie są przypadkiem surowe. Na małym talerzu spoczywały trzy, ręcznie zwijane, wysmażone na złotobrązowy kolor, chrupiące roladki z nadzieniem trochę przypominającym miazgę warzywną. Nie podano żadnego sosu, a suche sajgonki jakoś mnie nie zachęcały, więc domówiłam jeszcze porcję sosu słodko–kwaśnego (szkoda, że obsługa z własnej inicjatywy nie informuje o takiej możliwości). Pierwszy kęs sajgonki i stwierdziłam – nie jest źle, choć przyznam z lekkim zawstydzeniem, że po brodzie ściekła mi solidna porcja tłuszczu. Były to zdecydowanie najbardziej ociekające tłuszczem sajgonki jakie w życiu jadałam. Nie należały z pewnością do kategorii tych rewelacyjnych, ale dało się je zjeść. Po jakimś czasie, na stojące na stołach podgrzewacze przyniesiono nam dania główne w porcjach tak ogromnych, iż miałam wrażenie, że przydałyby się tu z nami dwie dodatkowe osoby (i tu kolejny mały minus dla obsługi – fajnie byłoby, gdyby potrafiła np. doradzić, że porcja makaronu jest zbyt duża dla jednej osoby). Powiem krótko - moja ryba była bardzo kiepska. Porcja należała również do sporych – jakieś 8-10 kawałków ryby, jednak już po pierwszym, zakończyłam moją przygodę z mintajem. Nie chce w szczegółach opisywać co było nie tak z moim daniem, bo jak dla mnie w całości i od początku totalnie poległo. Pustki w żołądku postanowiłam uzupełnić makaronem z warzywami, bo choć był nijaki, to mnie nie odrzucał, potraktowałam go więc jako zapychacz żołądka. Wprawdzie wspomniany dodatek warzyw okazał się być niewielką garstką groszku i marchewki w morzu makaronu sojowego, okraszonego kawałkami jajka, ale na sałatkę nie miałam już ochoty.
Pekin cieszy się ogromną popularnością i to pozwala mi sądzić, że może ja miałam pecha. Albo może tylko ja nie znam jakiejś oczywistej i powszechnie krążącej prawdy, że w chińskich restauracjach nie zamawia się mintaja. Niestety nie przekonuje mnie również fakt, że w Pekinie jest tanio. Owszem, znając już tamtejsze porcje zamówilibyśmy o połowę mniej, niestety nie mieliśmy takiej wiedzy, a i obsługa w tej kwestii nie służyła pomocą. Za nasz zestaw (bez deseru) zapłaciliśmy prawie 100 zł, a za taką kwotę, w okolicach rynku mogę zjeść bardzo przyzwoity obiad, który sprawi mi przyjemność.
Jedzenie: 2
Obsługa: 3-
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 2
ON:
Niech mnie ktoś poprawi, jeżeli się mylę, ale jestem niemal pewny, że w naszym blogowym zestawieniu nie było dotąd lokalu o takich tradycjach, jak Pekin. Restauracja raczy bowiem swoją kuchnią od 19 lat i jest to prawdziwy fenomen, wśród zmieniających się trendów na poznańskim rynku gastronomicznym.
Z zewnątrz Pekin trzyma się całkiem dobrze, jak na swoje lata. Gołym okiem widać, że elewacja była odnawiana, czego mogłoby pozazdrościć Pekinowi kilka całkiem nie tak dawno otwartych restauracji. Po przekroczeniu progu jest już jednak trochę gorzej. Uspokajam, że nie chodzi mi tutaj o żaden odpadający tynk, ani nic z tych rzeczy, a tylko o dość eklektyczny przedsionek z przedpotopową, a zarazem płatną szatnią. Z racji tego, że nie jest obowiązkowa, ominęliśmy ją szerokim łukiem i mijając jeszcze złoty posążek Buddy weszliśmy do sali restauracyjnej. Pomieszczenie jest jednobryłowe, wąskie i długie, jak okiem sięgnął, a po lewej stronie, mniej więcej w połowie jego długości znajduje się bar. Jako zatwardziały przeciwnik palenia w miejscach publicznych zdziwiłem się trochę w kwestii rozdziału tych spraw w Pekinie. Otóż do dyspozycji palących jest powierzchnia wielkości 3/4 lokalu, a dla niepalących nieproporcjonalnie mała strefa na samym końcu sali. Miałem jednak satysfakcję, że do tego wydzielonego skrawku zmierza około 80% gości. Wracając do wystroju trzeba zauważyć, że we wnętrzu zostało niemal wszystko utrzymane w kolorach czerwieni. Do tego dochodzi marmuropodobna, wypolerowana posadzka, ciekawe lampiony i świetliki oraz mniej ciekawe, ogrodowe przepierzenia ze sztucznymi kwiatami i archaiczna piaskowa mozaika, która symbolizuje zapewne Wielki Mur Chiński. Wystrój jaki jest, taki jest, ale bez dwóch zdań - wnętrze, tak jak elewacja zewnętrzna - też zostało odnowione.
Przy stole siedzi się bardzo wygodnie, niemniej miałem wrażenie, że choć czyste, to zarówno obrusy, jak i serwety pamiętają początek lat dziewięćdziesiątych. Z bardzo bogatego menu zamówiłem zupę kwaśno-pikantną, a także kaczkę "He-Czuen". Jako, że Pekin jest jedną z tych restauracji, w której należy osobno domawiać dodatki do dania głównego - domówiłem jeszcze pyzy smażone oraz ostrą sałatkę na zimno. Z racji spodziewanych ostrości, jako napój wybrałem piwo. Zupa została podana niemal ekspresowo. Niewielka miseczka, gęstej, gorącej, kwaśnej z początku i pikantnej na końcu zupy była strzałem w dziesiątkę i śmiało mogę ją polecić. Przepisu nie znam, ale w konsystencji półpłynnego żelu pływały bardzo liczne warzywa oraz drobne kawałki mięsa, a na powierzchni ułożono wiórki z chipsów krabowych. Przyszła kolej na danie główne i stołu niemal nam zabrakło. Danie ląduje bowiem na aluminiowym podgrzewaczu, pusty talerz przede mną, a dodatki dookoła. Tutaj poważny minus dla obsługi, która choć pewnie przyzwyczajona do stałych bywalców, powinna zachować czujność, jeżeli ktoś zamawia z menu, jakby był tam pierwszy raz. Otóż wierzcie mi lub nie, ale jak zamówicie jedno danie główne i jedną porcję ryżu, makaronu lub pyz oraz jedną sałatkę, to w zupełności wystarczy, aby najadły się tym dwie osoby. Tyle o ilości, a teraz o smaku. Pokrojony na paski i dobrze wysmażony filet z kaczki podany został z trzema rodzajami papryki (czerwoną, żółtą i zieloną), a także z grzybami chińskimi (zapewne Mun) oraz delikatnym sosem. Danie było naprawdę poprawne i choć nie wyczuwało się głębszych smaków, to nie można mu nic zarzucić. To już tylko bowiem moja osobista preferencja, że wolałbym, aby filet był bez skóry. Smażone pyzy jadłem z kolei po raz pierwszy i muszę przyznać, że ciekawy to specjał, tylko w tym wydaniu za bardzo opity tłuszczem. Zupełnie nieudana była tylko ostra sałatka na zimno. Bezsmakowa i koloryzowana na żółto kapusta, może i była zimna, ale na pewno nie ostra. W kwestii jedzenia przyznaję zatem ostatecznie 4+ za zupę, 3+ za kaczkę, 4- za pyzy oraz 2 za sałatkę.
Pekin niczym specjalnie mnie nie zachwycił, ale też nie zdyskredytował się w moich oczach. Skoro jednak trwa na swoim miejscu nieprzerwanie od 1991 roku, to oznacza tylko jedno - ma swoich zagorzałych zwolenników i im tam smakuje :)
Jedzenie: 3+
Obsługa: 3
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 3+
KOSZTORYS:
Spring rolls z nadzieniem warzywnym - 5,5 zł.
Zupa kwaśno-pikantna – 6,8 zł.
Mintaj w sosie słodko kwaśnym – 18,8 zł.
Kaczka "He-Czuen" – 31,8 zł.
Makaron sojowy smażony po szanghajsku – 5,8 zł.
Pyzy smażone – 4,5 zł.
Ostra sałatka na zimno – 5,5 zł.
Sos słodko–kwaśny - 2 zł.
Tyskie 0,5 x 2 – 16 zł.
Suma: 96,7 zł.
ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 2.84
ADRES: Poznań, ul. 23 Lutego 33
INTERNET: www.pekin.pl