czwartek, 30 grudnia 2010

Zjeść Poznań na wakacjach - WŁOCHY 2010

Przełom roku postanowiliśmy w całości poświęcić na cykl "Zjeść Poznań na wakacjach". W krótkich odstępach czasu poznacie kulinarne aspekty trzech naszych tegorocznych wyjazdów. Dzisiaj zamieszczamy relację z wrześniowej wycieczki do Włoch, a w kolejnych tygodniach przyjdzie kolej na majowy Dublin oraz grudniowy Berlin. Zdajemy sobie przy tym sprawę, że nie wszystkich temat zainteresuje, jednak cykl publikujemy przede wszystkim dla siebie, aby ocalić od zapomnienia tych kilka smakowitych chwil :)

ONA:
Nigdy nie należałam do wielkiej rzeszy zagorzałych fanów Półwyspu Apenińskiego. Wydawało mi się, że moje spotkania z Włochami bez żalu odkładam na półkę wraz z licealnym podręcznikiem do łaciny oraz albumami mistrzów renesansu. Wizja wakacji w cukierkowych Włoszech nigdy też nie była mi szczególnie bliska, wolałam destynacje mniej popularne lub po prostu oddawanie się marzeniom o nieodkrytych  przeze mnie regionach Francji. Przyznaję zatem, że  motywację miałam marną, ale wiadomo, wakacje zawsze wprawiają w euforię.

Celem naszej podróży była mała wioska (zdjęcie nr 1 i 2) ponad 100 km na południe od Neapolu, a ja miałam tam przekonać samą siebie, że lubię pizzę. Na miejscu spędziliśmy cały tydzień, ale żeby tam dojechać, poświeciliśmy kilka dni na zwiedzanie Włoch (+ jeden nocleg w Niemczech). Pierwszy postój wypadł w niemieckiej miejscowości Bamberg. Wybór oczywiście był nieprzypadkowy, gdyż to stamtąd wywodzą się poznańskie Bambry, a i samo miasto słynie z niezwykle urokliwej starówki, dziewięciu browarów oraz wędzonego piwa. Wszystko udało nam się potwierdzić na miejscu. Odwiedziliśmy wprawdzie tylko dwa browary (jeden z nich na zdjęciu nr 3) i jedliśmy tylko jeden posiłek, ale to wystarczyło żeby stwierdzić, że wędzone piwo jest bardzo smaczne (jak wszystkie, które piłam w Bambergu), a cebula faszerowana mięsem (zdjęcie nr 4) jest dla niego całkiem niezłym towarzystwem. Dalej dotarliśmy do słonecznej Werony, gdzie tylko z obowiązku poszliśmy pod zatłoczony dom Julii (zdjęcie nr 5 i 6), a także zjedliśmy pierwszy włoski posiłek, w zupełnie niepozornej, małej knajpce. Tu po raz pierwszy spotkałam się z typowo włoską gościnnością i oryginalną  kuchnią – zamówiłam bruschetty, które obok makaronu z owocami morza stały się motywem przewodnim moich wakacji. Dalej Florencja, czyli miasto, które obok Sieny pociągało mnie najbardziej. Przepiękna katedra (zdjęcie nr 7), drzwi do baptysterium, wyjątkowo ciepły wieczór i najlepszy makaron w moim życiu (zdjęcie nr 8). Makaron był al dente, ale jednocześnie rozpływał się w ustach. Niebiańskie tagliatelle, myślałam, że to wrota to makaronowego raju, niestety tak dobry makaron zjadłam podczas całego wyjazdu tylko raz (reszta owszem wyrastała ponad polską, makaronową rzeczywistość, ale nie była to różnica aż tak drastyczna). Z kulinarnych ciekawostek dodam, że Florencja kojarzyć mi się będzie także z okropnymi lodami, których niestety nie byłam w stanie zjeść do końca i to nie tylko ze względu na ogromną porcję. Jedzenie czegoś co z nazwy miało być lodem czekoladowym, a smakowało jak czysty cukier, to dla mnie licha przyjemność. Z Florencji udaliśmy się już na miejsce docelowe, zatrzymując się na śniadanie (bruschetta – zdjęcie nr 9) w przepięknym Orvieto i spędzając popołudnie okraszone patriotyczną łzą na Monte Cassino (zdjęcie nr 10).


Na miejscu czekała nas miła niespodzianka. Zarezerwowana przez nas willa, okazała się być przepięknie położonym, 150 letnim, kamiennym, zadbanym domem, otoczonym gajem oliwnym z widokiem, który przyprawiłby o romantyczne porywy  najbardziej gruboskórnego twardziela (zdjęcie nr 11). Jeżeli dodać do tego jeszcze piękną, starą, świetnie wyposażoną kuchnię (zdjęcie nr 12) i dwa solidne stoły, jeden w zacisznym ogródku pod krzakiem kiwi, a drugi na tarasie z widokiem na gaj oliwny, morze i wzgórza to miałam już pełnię szczęścia. Cały tydzień zajmowała nam gra w bule (którą początkowo ignorowałam na rzecz czytania książek, żeby potem wciągnąć się bez reszty i dostawać regularny „łomot” od chłopaków, którzy zdążyli się  rozegrać, podczas mojego czytania), rzucanie się na morskie fale, pływanie w basenie, siatkówkę plażową, francuską muzykę i regularne posiłki, które w moim przypadku ograniczały się do pochłaniania ogromnej ilości małży, langustynek, krewetek, grillowanych ryb i makaronu (zdjęcie nr 13). Tak wyglądał tydzień na miejscu, z wyjątkiem jednego dnia, kiedy to wybraliśmy się do Amalfi (zwiedzając po drodze Paestum). W Amalfi (zdjęcie nr 14) pierwsze kroki skierowaliśmy do nadbrzeżnej restauracji. Tam zamówiłam kolejną porcję owoców morza, które popiłam butelką ciekawego, lokalnego, białego  wina z Ravello (zdjęcie 15 i 16). Drugie interesujące i  smaczne wino spróbowałam w Santa Maria di Castellabate, w  restauracji wymienionej  przez przewodnik Michelin (z apelacji Orvieto Classico – zdjęcie nr 17). Tu również przyjęłam swoją porcję owoców morza z makaronem (zdjęcie nr 18). Tak,  przyznać się muszę  do daleko posuniętego, świadomego monotematyzmu, ale jako człowiek uwielbiający świeże owoce morza, korzystałam z okazji, żeby najeść się ich do woli (Poznań w tej kwestii nadal niestety w powijakach). Oczywiście w końcu spróbowałam też słynnej pizzy „u źródła”, zyskując niezbite przekonanie, że choć jest dość smaczna, zupełnie niepotrzebnie zajęła mi miejsce w żołądku, które powinno być wypełnione... owocami morza ;). Spróbowałam też dużo warzywnych przystawek (zdjęcie nr 19) i zup, ale w kwestii tych ostatnich spotkało mnie ogromne rozczarowanie i kiedy już doszłam do wniosku, że Włosi zup gotować po prostu nie potrafią, spróbowałam niezwykle smacznej, toskańskiej ribolity (zdjęcie nr 20). Tam również skosztowałam wybornego parmigiana di melanzane (zdjęcie nr 21). Dwa słowa należą się również serom, których spróbowałam ok. 20 gatunków (m.in. scamorza, asiago, provolone casale torrealta, bel paese, fromaggio brigante - wszystkie pyszne). Mieszkaliśmy w regionie słynącym z mozzarelli (która obok fety była dotychczas najmniej docenianym przeze mnie serem). I tu uświadamiam wszystkich nieświadomych, że oryginalna mozzarella smakuje zupełnie inaczej niż ta, którą możemy kupić w sklepie lub spróbować w  większości polskich restauracji serwujących sałatkę caprese. Różnica jest kolosalna. Włoski oryginał jest intensywnie mleczny w smaku i ma niezwykle delikatną, włóknistą strukturę. I choć prawdziwa mozzarella jest bardzo smaczna, ja zdecydowanie wolę scamorzę.


W drodze powrotnej zwiedziliśmy Pałac w Casercie (tu ukłon w stronę Marcina, który w przeciwieństwie do mnie - miłośniczki katedr, jest wielbicielem pałaców i zamków) żeby później zatrzymać się w bardzo urokliwym Montepulciano, gdzie  krążąc po sklepach z winami (zdjęcie nr 22 i 23), oddaliśmy się  winnym zakupom i degustacjom Vino Nobile. Kolejny postój wypadł w Wenecji (zdjęcie nr 25), która zatłoczona z powodu festiwalu i wyścigów gondoli była trochę ciężkostrawna, ale  nadal niepozbawiona charakterystycznego uroku. Zjadłam tam najmniej udany zestaw owoców morza (zdjęcie nr 24), ale też spróbowałam jedną z lepszych pizz. Przed powrotem do domu, odwiedziliśmy jeszcze Czeski Krumlov (zdjęcie nr 26), któremu również nie sposób  odmówić urody. Tam zmierzyłam się z  bardzo smaczną, lekką sałatką z kozim serem „domowej roboty” i awokado (zdjęcie nr 27), popijając całość dobrym, czeskim lagerem. Można więc zatem powiedzieć, że wakacje rozpoczęły się i zakończyły piwiarskimi akcentami.


Mimo wszelkich obaw, moją pierwszą włoską wyprawę mogę uznać za bardzo udaną. Pięknych miast i miasteczek jest bez liku. Przyroda również nie pozostaje w tej kwestii w tyle, smacznego jedzenia nie brakuje, a ludzie są dość sympatyczni. A posteriori mogę powiedzieć, że każdy choć raz w życiu powinien wybrać się do Włoch, nawet jeśli tego kraju nie darzy szczególną sympatią. Do Włoch powinien się też wybrać każdy, kto po prostu nie wie gdzie jechać, bo choć urok tego kraju bywa wręcz nużący, to bez wątpienia każdy znajdzie w nim coś dla siebie (zarówno kulinarnie, architektonicznie, czy przyrodniczo).

PS Zapomniałam dodać, że w Amalfi podjęłam drugą próbę przekonania się do włoskich lodów (po tygodniowej przerwie od zjedzenia okropnych lodów z Florencji). Tym razem próba była zakończona sukcesem, lody były bardzo smaczne, a jedna kulka, jak zwykle mamucich rozmiarów (zdjęcie nr 28).


ON:
Zarys 12 miejsc oraz towarzyszących im smaków...

Bamberg - nie bez przyczyny powiadają, że przez miasto przepływają trzy rzeki - Regnitz, kanał łączący Men z Dunajem oraz największa z nich - rzeka piwa. Jeszcze rok temu zupełnie nie byłem tego świadom i w ciemno wskazałbym Monachium, jako chmielową stolicę Niemiec. Tymczasem to właśnie Bamberg znajduje się na szczycie listy najbardziej piwnych miast nie tylko Bawarii, Niemiec, Europy ale i całego globu. Tak przynajmniej twierdzi Ben McFarland w książce pt „Najlepsze Piwa Świata”. Z jednej strony niezwykle bogata tradycja browarnicza, z drugiej 9 funkcjonujących do dziś browarów, a wszystko to kilka kroków od starówki wpisanej na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. A że Bamberg leży 624 km od Poznania, to jak dla mnie jest to idealne miejsce na przedłużony weekend. My z dziewięciu browarów odwiedziliśmy dwa, przy czym ten najbardziej znany – Schlenkerla rozczarował mnie trochę atmosferą, jedzeniem (kiełbasa - 6,90 €) i wyborem piwa (2,60 €), ale bynajmniej nie jego smakiem. Moje oczekiwania spełnił za to z nawiązką mniejszy i bardziej zaciszny Klosterbräu (piwo - od 2,30 do 2,90 €). I to by było na tyle, a piwoszom z krwi i kości polecam jeszcze ciekawe (anglojęzyczne) studium 10 dniowej wyprawy do Bambergu pióra Jeremy'ego, które odnajdziecie – tutaj.


Werona – idąc labiryntem uliczek od katedry ku rzymskiej Arenie, poszukiwaliśmy z jednej strony domu Julii, a z drugiej miejsca, w którym moglibyśmy zjeść coś dobrego. Jako, że miał to być nasz pierwszy tegoroczny posiłek we Włoszech, to zupełnie nie wzięliśmy pod uwagę, że w godzinach popołudniowych, każda co fajniej wyglądająca restauracyjka jest zamknięta. Grupa nam jednak głodniała z minuty na minutę, aż w końcu niejako z musu wylądowaliśmy w nijakim barze przy jednym z głównych deptaków. Na tyle rozczarowany byłem wyborem, że nawet nie wyciągałem aparatu z pokrowca. I to był błąd. Prawda jest bowiem taka, że zjadłem tam drugą z najlepszych pizz tego wyjazdu (o najlepszej jeszcze będzie), a i współtowarzysze rozpływali się w zachwytach nad zamówionymi przez siebie lasagnami. Lokal skreśliłem na wstępie, jako szybki bar dla turystów. Chciałem szybko zamówić, szybko zjeść i szybko wrócić na szlak zwiedzania. Tymczasem już po kilku kęsach zrozumiałem, że warto było pochylić się bardziej nad menu, a także udokumentować to miejsce, bowiem trafiła nam się prawdziwa perełka.


Florencja – kolejna pizza na szlaku do Kampanii i choć nie tak dobra jak ta w Weronie, to i tak jakieś 3 razy lepsza niż te serwowane w Poznaniu. We Włoszech byłem wcześniej trzykrotnie, ale dopiero we Florencji przypomniałem sobie, że im mniej składników na włoskiej pizzy tym bardziej mi ona smakuje. Pizza mięsna z czterema dodatkami była zatem jak dla mnie lekko przekombinowana.


Orvieto – przemierzając Umbrię, zjechaliśmy z autostrady oraz wjechaliśmy na płaskowyż, aby zjeść  drugie śniadanie nie na przydrożnym parkingu, a w obrębie średniowiecznych murów. I choć bruschetta była przeciętna, to do dziś z sentymentem spoglądam w winiarskich sklepach na apelację Orvieto Classico.


Perdifumo – cel naszej podróży. To właśnie na skraju tej kamiennej mieściny znajdowała się willa, w której spędziliśmy wakacje. Miejsce senne, niezwykle urokliwe, położone kilkaset metrów n.p.m. i nie licząc nas – zupełnie pozbawione turystów. I szkoda tylko, że poza jedną jedyna pizzerią, w której serwowano wyłącznie pizze (co prawda kilkadziesiąt rodzajów, ale jednak pizze) – pozbawione było również wszelkiej innej gastronomi (nie licząc uroczej caffeteri, do której zachodziliśmy rano na kawę, martini lub campari). W willi byliśmy całe siedem dni i w tym czasie dwukrotnie skusiliśmy się na pizzę. Gdyby była to najlepsza pizza pod słońcem, to z pewnością skusilibyśmy się jeszcze ze dwa razy. Ale że była „tylko” bardzo smaczna, to na posiłki zjeżdżaliśmy bliżej morza. Zadziwia mnie przy tym fakt, że jedyny lokal w miasteczku serwuje tylko pizze i codziennie po zmierzchu ma wszystkie stoliki zajęte. Ja lubię pizzę, ale mieszkańcy Perdifumo chyba są jej maniakami. Wyglądało to bowiem tak, jakby jedli ją każdego wieczora przez okrągły rok.


Santa Maria di Castellabate – nasze baza nad Morzem Tyrreńskim. To tu zjeżdżaliśmy na plażę z oddalonego o 10 km Perdifumo. To również tutaj posilaliśmy się dwukrotnie, gdy chcieliśmy odpocząć od pizzy. Pierwszy lokal był dla mnie prawdziwym objawieniem. Z jednej strony bogactwo świeżych owoców morza (13 €), a z drugiej ekspresyjny i jakże serdeczny właściciel, który gościł nas z honorami. Po posiłku pomyślałem sobie, że to najlepszy danie wyjazdu i chciałbym tu jeszcze wrócić, a najlepiej już jutro. Miałem przy tym wrażenie, a właściwie byłem przekonany, że Ania myśli dokładnie tak samo. I co wówczas się stało? Nasz kierowca oznajmił zdecydowanym tonem, że on tu z pewnością już nigdy nie zawita, bo jedzenie mu nie odpowiada. Próbując to jakoś zanalizować, doszliśmy z Anią do wniosku, że pokolenie naszych rodziców ma zupełnie różne od nas smaki. Potwierdziła to zresztą naprędce przeprowadzona sonda. Wszyscy poniżej czterdziestki byli zachwyceni, a wszyscy powyżej - rozczarowani. Ku naszemu kulinarnemu ubolewaniu, to Ci drudzy posiadali jednak wszystkie trzy samochody. I tak oto następnego razu jedliśmy w jednym z sąsiednich lokali, a dokładniej w restauracji wymienionej przez przewodnik Michelin (nie wyróżnionej, a tylko wymienionej). Jedzenie (15 €) złe nie było, ale do wspominanego wcześniej, jak dla mnie się nie umywało. Było za to wytworniej i z widokiem na wyspę Capri. A tak na marginesie, to w Santa Maria di Castellabate byłem jako siedemnastolatek (na wycieczce zorganizowanej przez nauczycielkę języka polskiego) i przyznam, że fajnie było wrócić tam po 12 latach. Co prawda, nie wszystko wyglądało dokładnie tak, jak to zapamiętałem, ale powrót jak najbardziej udany.


Amalfi – luksusowa riwiera wciśnięta w skały i mieniąca się wieloma kolorami, a dla mnie kolejny jakże przyjemny makaron z owocami morza (13,50 €). Może już nie tak bogaty, jak ten z S. M. di Castellabate, ale za to bardziej dostojny i trzeba oddać, że ceny jak na riwierę - bardzo, ale to bardzo przyzwoite.


Montepulciano - dla mnie Toskania to przede wszystkim wino i krajobrazy, a jeżeli wino to przede wszystkim Brunello di Montalcino lub Vino Nobile di Montepulciano. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jest jeszcze Chianti Classico, ale nie wiedzieć czemu, od zawsze faworyzuję dwa wcześniej wymienione i cieszę się, że mogłem zawitać do stolicy chociaż jednego z nich. A co tam robiłem oprócz zwiedzania i degustowania Vino Nobile? - Kaczkę jadłem (10 €).


Cazzago – jedna z licznych miejscowości Veneto z własnym kanałem, która idealnie nadaje się na bazę wypadową do zwiedzania oddalonej o 30 km Wenecji. Co prawda wyglądało to na gastronomiczną pustynię, ale w końcu znaleźliśmy jeden przybytek przy głównej ulicy, który wyglądał na restaurację. W lokalu odbywały się co prawda jakieś huczne urodziny, czy też inna rocznica, ale w jednej z mniejszych salek udało nam się zdobyć miejsce. Posiłek bez większych uniesień, aczkolwiek na zawsze zapamiętam rewelacyjne czekadełko w postaci krakersów z cienkimi plasterkami lardo (coś a la przetworzona słonina).


Wenecja - niespodziewanie najlepsza pizza wyjazdu. Jaka? - Margherita (w dodatku nie wyglądająca na przepyszną). Gdzie? - W pierwszej napotkanej pizzerii (aczkolwiek nie weszliśmy od razu, a dopiero w drodze powrotnej, gdy opuszczaliśmy Wenecję) przy najbardziej zatłoczonej uliczce. Dosłownie szok! Ktoś powie, że pewnie głodni byliśmy i wszystko by nam smakowało. - Nieprawda. Jedliśmy kilka godzin wcześniej w Cazzago, a do pizzerii weszliśmy raczej na kieliszek schłodzonego Prosecco. A że akurat pierwszy napotkany lokal okazał się mieć tradycje sięgające 1938 roku, to już inna sprawa :)


Český Krumlov - miasto jak z widokówki. Choć niektórzy narzekają, że trochę przesłodzone w tej historyczno-zabytkowej aurze, to mnie podoba się bardzo. Słabiej jednak wypada kulinarnie, a przynajmniej my tak trafiliśmy. Wydawałoby się, że schludnie wyglądający hotelik i takaż też restauracja na jednym z placów z największą liczbą zajętych miejsc, nie może zwiastować kulinarnej porażki. A jednak jak dla mnie smaki jakieś udawane (zupa cebulowa i tatar).


Kejžlice – ostatni posiłek wyjazdu. Zapomniana czeska wioska na uboczu i gospoda z lat osiemdziesiątych, jakich w Polsce wiele. Jak się jednak okazało, w polskich gospodach ze świecą szukać tak swojskich i autentycznych w swej prostocie smaków (zupa czosnkowa, ryba dla Ani, mięso z serem dla mnie). A że frytki akurat z mrożonki, to trudno, ale całość i tak smakowała nadzwyczajnie świeżo. Poza tym, nie dość, że zjadłem dwa razy smaczniej i dwa razy taniej niż w Českým Krumlovie, to jeszcze dowiedzieliśmy się, że 5 km dalej (w miejscowości Lipnice nad Sázavou) urodził się Jaroslav Hašek.


Jako, że dobrej i prawdziwej pizzy w Poznaniu nie uraczę, to do Kampanii jechałem właśnie na pizzę i nie zamierzam tego ukrywać. Kiedyś jadłem tam najlepszą jaką pamiętam i miałem nadzieje, że i teraz tak będzie. Tymczasem najlepszą pizzę roku 2010 kosztowałem w Wenecji, a drugą z najlepszych w Weronie. Niespodziewanie zatem Kampania została prześcignięta na polu pizzy przez region Veneto. Wynik co prawda mógłby być inny, gdybyśmy dotarli do pizzerii Anna w miejscowości Agropoli (zaledwie 14 km od Perdifumo). Ponoć właśnie tam serwują najlepszą pizzę w całych Włoszech. Wyjazd grupowy rządzi się jednak swoimi prawami i nie do wszystkich pomysłów idzie grupę przekonać. Zamiast żyć wspomnieniami i załamywać ręce, przerzuciłem się z pizzy na owoce morza. I to był strzał w dziesiątkę.

PS Wspomnę jeszcze, że pod kątem bloga szczególnie oczarował mnie Bamberg ze swoją rzeką piwa. Nie wiem czy to się uda, ale z chęcią podjąłbym się kiedyś organizacji wyjazdu w tym kierunku z grupą czytelników bloga. Sporo osób jeździ corocznie na zatłoczony Oktoberfest. My moglibyśmy natomiast zgłębić temat piwa od innej strony, a spokojny Bamberg doskonale się do tego nadaje.

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...