czwartek, 29 października 2009

RODEO DRIVE american bar & grill - lunch / ocena 3.63 (zamknięta)

Raz na jakiś czas będziemy opisywać coraz popularniejsze w naszym mieście oferty lunchowe. Na pierwszy ogień poszła restauracja Rodeo Drive w Starym Browarze, która od poniedziałku do piątku w godzinach 12:00-15:00 oferuje 3 stałe zestawy lunchowe, reklamowane hasłem "lunch w 30 minut albo areszt dla kelnera i lunch za darmo".


ONA:
Nie jestem w stanie sobie wyobrazić czegoś, co mogłoby mnie bardziej zniechęcić do jedzenia, niż perspektywa spędzenia czasu w otoczeniu wszelkich kowbojsko – westernowych gadżetów. (No dobra, tak naprawdę to jestem w stanie ;)) Dlatego też, przechodząc przez dziedziniec Starego Browaru, restaurację Rodeo Drive omijałam szerokim łukiem. Sytuacja zmieniła się wczoraj, kiedy trochę z braku czasu, a trochę z ciekawości i przekory wobec własnych upodobań, dałam się namówić na lunch w miejscu imitującym saloony z filmów z Johnem Wayne’em.

Wnętrze utrzymane w stylistyce dzikiego zachodu – drewniane stoły, siodła, chomąta, podkowy, kowbojskie kapelusze. I choć ta stylistyka osobiście mi nie odpowiada, to obiektywnie patrząc, do wystroju nie mogę mieć większych zarzutów. W końcu już swoją nazwą restauracja sugeruje konwencję wnętrza. Jedyne co burzy tę spójną koncepcję, to włączone telewizory plazmowe i przeszklona ściana, przez którą widać wnętrze kuchni. Zbyt to wszystko nowoczesne jak na dziki zachód. Przestrzeń restauracyjna podzielona została na trzy poziomy. Na dole - największa część ze stolikami, nieco wyżej – bar, i najwyżej - wypełniona kolejnymi stolikami antresola, nad którą rozpościera się szklany dach. Wybrany przeze mnie zestaw lunchowy składał się z ryby z frytkami i sałatą oraz lemoniady. Nie spodziewałam się wyjątkowych doznań kulinarnych i miałam rację. Ryba usmażona w grubej, chrupiącej panierce byłaby może do zjedzenia, jednak ilość soli, jaką została potraktowana, skutecznie uniemożliwiała dociekliwszą ocenę. O ile moje risotto z poprzedniej recenzji było tylko delikatnie przesolone, o tyle w Rodeo Drive ktoś chyba potknął się z wielkim, otwartym słoikiem soli wprost nad moją rybą. Sałata i frytki nie odbiegały jednak poziomem od przyjętego standardu. Muszę przyznać, że choć nieczęsto decyduję się na frytki, to jednak mam wstydliwą słabość do tych cienkich. Wiem, że są bardziej niezdrowe, bardziej opite tłuszczem, ale tak już mam, że dyskryminuję frytki grube. Stąd z całego dania najsmaczniejszy wydawał mi się sos tatarski, pełen grubo siekanych dodatków. Wspomnę jeszcze dwa słowa o sztućcach. O ile widelec nie odbiegał od standardu, o tyle solidny nóż, z grubą drewnianą rączką pasował chyba tylko do kogoś o pseudonimie "niedźwiedzia łapa". Miało to jednak swój siermiężny urok.

Całą sytuację uratowała bardzo atrakcyjna cena oraz miła obsługa, która z uśmiechem, szybko i sprawnie wykonywała swoją pracę. Restaurację polecam wszystkim tym, którzy szukają miejsca na szybki, niezbyt wyrafinowany obiad w Starym Browarze. Generalnie nie jest źle, ale… mogłoby być dużo lepiej.

Jedzenie: 2+
Obsługa: 4+
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3+


ON:
Restauracja mieści się w budynku Kotłowni, tuż obok ruchliwego przejścia między "starą", a nową częścią Starego Browaru. Jej drewniane wnętrze oddaje przy tym klimat westernu. Od progu wita nas sympatyczna obsługa, która informuje o strefie dla niepalących na parterze oraz strefie dla palących, usytuowanej na antresoli zawieszonej tuż pod przeszklonym dachem. Wybrawszy miejsce, zamawiamy lunch i zaczynamy mierzyć przepisowe 30 minut, po których lunch staje się darmowy. Posiłek zostaje nam podany po niecałych 10 minutach, przy czym jego przygotowanie można śledzić od samego początku, gdyż przeszklona jest również kuchnia. Z oferty lunchowej wybrałem kurczaka, frytki oraz mix sałat. Cztery duże kawałki kurczaka obtoczone w chrupiącej panierce i smażone na głębokim tłuszczu z pewnością zaspokoją wasz głód. Problem był dla mnie taki, że w smaku spodziewałem się czegoś więcej niż oferty rodem z sieci KFC. Choć w przypadku kurczaka nadzieje te pozostały płonne, to zrekompensowała mi to trochę garść dużych, złocistych i przyprawionych papryką frytek, a także podany w zestawie miodowo-musztardowy sos. W kwestii sałatki trudno mi się szerzej wypowiedzieć, bowiem jej obecność na talerzu była iście symboliczna. Podsumowując jednak naszą wizytę, muszę przyznać, że jest to oferta godna rozważenia dla każdego, kto dysponuje małą ilością czasu i za niewielkie pieniądze chce najeść się do syta. Ja z kolei zamierzam tam jeszcze wrócić, aby wypróbować Sheriff’s Goulash - pikantną i rozgrzewającą zupę gulaszową z kawałkami wołowiny i ostrymi papryczkami Jalapenos.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Rodeo Drive Lunch dla 2 osób (Ryba, Chicken Tenders, 2 x Frytki Steak House, 2 x Mix Sałat, Lemoniada 0,3 i Pepsi 0,3) - 30,95 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.63

ADRES: Poznań, ul. Półwiejska 42 (Stary Browar)

Bookmark and Share

poniedziałek, 26 października 2009

MIELŻYŃSKI wine bar / ocena 4.03

Tegoroczne wakacje spędziliśmy nad Mozelą, rozkoszując się smakiem doskonałych niemieckich rieslingów. W związku z tym, na jakiś czas postanowiliśmy odpocząć od winnych specjałów. Uwzględniając jednak Wasze sugestie i fakt, że od dionizyjskich wakacji minął już ponad miesiąc, postanowiliśmy wybrać się do jednego z naszych ulubionych sklepów z winami. Przy czym, Mielżyński to nie tylko sklep, ale i restauracja.

PS Opis degustacji win u Mielżyńskiego znajdziecie tutaj.


ONA:
Działalność Wine Baru obserwowaliśmy niemal od samego początku. Kiedy jesienią zeszłego roku trafiliśmy do Starych Koszar przypadkiem, w poszukiwaniu nowej "suszarni", Mielżyński WB dopiero miał zostać otwarty. Przez pierwsze miesiące powoli zyskiwał sobie nowych klientów. Chyba najwięcej osób wybrało się tam z okazji kwietniowej degustacji wina (porównanie 12 roczników win Roda oraz degustacja katalońskiej cava Perelady). Samo wydarzenie z jednej strony było arcyciekawe, a z drugiej stanowiło doskonałą akcję promocyjną. Mimo że byliśmy tam już wiele razy, na jedzenie zdecydowaliśmy się dopiero w miniony weekend.

Całe menu rozpisane jest ręcznie na białych tablicach nad barem. Podobno zmienia się codziennie. Przy czym nie są to spektakularne zmiany całego menu, a jedynie wybranych potraw. Wybór dań nie jest specjalnie rozbudowany, co osobiście uważam za atut. Mam wrażenie, że przy niewielkim menu, dania są dopracowane do perfekcji. Trochę się jednak rozczarowałam, gdyż wydawało mi się, że skromny wybór powinien zostać zrekompensowany bardzo starannym doborem potraw. Pięć sałat na przystawki i pięć tart na deser, sprawiło, że menu stało się zwyczajnie monotonne. Ostatecznie zdecydowałam się na risotto z kurkami i tartę malinową na deser. Risotto było smaczne, choć lekko przesolone (tak jak zupa, której spróbowałam od mojego partnera). Konsystencja mojego dania odbiegała od ideału (za mało kremowa i aksamitna). Nie wyczułam także smaku szafranu, bez którego dla mnie risotto jest wybrakowane. Sposób podania również nie oszałamiał. Trochę lepiej sprawy się miały z tartą. Ciasto doskonale kruche, maliny świeże i jędrne. Taki przyjemny akcent na koniec. Kolacji towarzyszyła butelka białego wina Perelada Blanc Pescador. To bardzo popularne w Hiszpanii wino, nie jest może trunkiem wybitnym, ale jako akompaniament do jedzenia sprawdza się doskonale. Świeże, orzeźwiające doskonale neutralizowało zbyt dużą ilość soli w moim daniu. Do wina podano nam także ciepłe pieczywo i bardzo wyrazistą w smaku oliwę z oliwek.

Dwustrefowa przestrzeń podzielona pomiędzy wypełniony niezliczoną ilością butelek sklep z winami i część restauracyjną z otwartą kuchnią, w której obserwować można zmagania szefa kuchni, sprawia imponujące wrażenie. Atutem lokalu jest również obsługa. Osoba odpowiedzialna za część sklepową udziela kompetentnych informacji dotyczących zakupu czy doboru win do potrawy. W kwestii obsługi punkty muszę odjąć za lepiący stolik, przy którym początkowo usiedliśmy. Choć jedzenie mnie nie zachwyciło, nadal mam ochotę tam wracać, nawet jeśli dla samego wina.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 3+


ON:
Mielżyński to mój ulubiony sklep z winami. Spora przestrzeń w odrestaurowanych Starych Koszarach, która została wypełniona po brzegi skrzyniami z winem, robi na mnie wrażenie. Warto podkreślić, że nie są to wyłącznie wina o niebotycznych cenach tylko dla wybranych. Rozpiętość cen od dwudziestu kilku złotych wzwyż sprawia, że każdy znajdzie tam wyselekcjonowane wino w rozsądnej cenie. Do tego dochodzi kompetentna obsługa, która zawsze doradzi i opowie ciekawą historię o upatrzonej butelce. Tym razem postanowiliśmy jednak spróbować rozkoszy stołu, które na miejscu serwuje otwarta kuchnia. Po złożeniu zamówienia z menu, ruszyliśmy między sklepowe skrzynie, aby dobrać odpowiednie wino. Wybór padł na dobrze nam znane - niezwykle orzeźwiające - hiszpańskie wino Perelada Blanc Pescador w cenie 25 złotych za butelkę. System jest jednak taki, że gdy decydujesz się, aby odpowiednio schłodzone wino zostało podane w kieliszkach do stołu wraz z pieczywem i oliwą, to doliczana jest specjalna marża w wysokości 30% (w naszym przypadku 7,5 zł). Można przy tym zdecydować się na całą butelkę lub kilka, a nawet tylko jeden kieliszek (1/5 butelki) wybranego wina. Gdy już zasiedliśmy do drewnianego stołu w bezpretensjonalnej części barowej, to wpierw podano nam przepyszne pieczywo z wysokiej klasy oliwą z oliwek, a następnie zmówione przeze mnie kolejno - krem z zielonego groszku i pstrąg z sałatą vinegret. Gęsty krem miał apetyczny kolor i był z pewnością świeżo przyrządzony. Był przy tym bardzo poprawny w smaku, choć jak dla mnie zbyt delikatny. Brakowało mi tego porywu i zaskoczenia, których szukam w restauracjach z wyższej półki, a po cenach widzę, że Mielżyński do takich właśnie aspiruje. Usmażony pstrąg miał z kolei chrupiącą skórkę oraz całkowicie wyfiletowane, delikatne wnętrze, które było faszerowane koperkiem i czosnkiem co wzbogacało jego smak. Dodatkiem była prosta sałata (rukola, ogórek i pomidorki koktajlowe), która zyskiwała dzięki bardzo dobremu vinaigrette oraz mało efektowny kleisty ryż. Całość nie porwała mnie, ani oryginalnością smaku, ani  wyszukanym sposobem podania, niemniej specjalnych zarzutów też mieć nie można. Reasumując, Mielżyński wciąż jest moim ulubionym sklepem z winami, jednak ulubioną jadłodajnią w okolicy, póki co pozostaje pobliski (zaledwie 15 metrów dalej) sushi bar. Tak, czy inaczej - zapraszam Was do odwiedzenia Starych Koszar.

PS Mam jedno zastrzeżenie, które tyczy się nie tyle samej restauracji, co przekroju gości oraz lanserskiej atmosfery, którą wytwarzają. Za mało bowiem mamy prawdziwych fascynatów wina, za to nazbyt sporo tych, którzy snobują się na koneserów.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4-


KOSZTORYS:
Krem z zielonego groszku - 14 zł.
Risotto z kurkami - 28 zł.
Pstrąg z sałatą vinegret - 36 zł.
Tarta malinowa - 18 zł.
Perelada Blanc Pescador 0,75 – 32,5 zł.
Suma: 128,5 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.03

ADRES: Poznań, ul. Wojskowa 4 (Stare Koszary)

Bookmark and Share

wtorek, 20 października 2009

REETA'S HAVELI / ocena 3.53 (zamknięta)

(Restauracja Reeta's Haveli mieści się w lokalu, który zajmowała wcześniej Trattoria Duetto. Swojego czasu serwowano tam najlepszą pizzę w mieście i trochę szkoda nam tej włoskiej knajpki. Postanowiliśmy jednak odwiedzić jej indyjską następczynię.


ONA:
Przyznam szczerze, że ocena restauracji Reeta’s Haveli sprawia mi problem. Jeszcze kilka lat temu do indyjskiej jadłodajni pognałabym jako jedna z pierwszych. Z czasem zmieniły się jednak moje gusta i przyzwyczajenia. Słodki, kolorowy, indyjski kicz, którym uwodziła Mira Nair zbanalizowany został przez prawdziwą inwazję filmów i stylistyki bollywoodzkiej. A kuchnia, która jeszcze nie tak dawno kusiła mnie bogactwem smaków i zapachów orientalnych przypraw przegrała z umiłowaniem prostych, nieprzekombinowanych potraw. Obfite ilości przypraw w kuchni indyjskiej sprawiają, że moje kubki smakowe zaczynają się gubić, a wszystkie dania niewiele się dla mnie różnią. Nie chciałabym jednak, żeby moje osobiste preferencje miały przełożenie na ocenę jakości tej restauracji.

Z pewnością w tym ciepłym, kolorowym wnętrzu można znaleźć kawałek Indii. Tym bardziej realny, że po restauracji krążą mężczyźni o śniadej karnacji - zapewne właściciele lokalu. Obraz dopełnia nienachalna muzyka indyjska sącząca się cicho z głośników. Z bogatej oferty menu za radą kelnerki wybrałam zupę warzywną oraz ser paneer z groszkiem w sosie curry. Po krótkim czasie oczekiwania na stole pojawiła się bardzo gęsta, lekko pikantna zupa, w której dominowała nuta kardamonu. Mimo mało ciekawego sposobu podania, była całkiem smaczna i z racji gulaszowej konsystencji bardzo sycąca. Drugie danie podane w oryginalnym mosiężnym naczyniu było typowym przedstawicielem kuchni indyjskiej. Dość pikantne i w sumie smaczne przypominało mi dokładnie wszystkie potrawy kuchni indyjskiej jakie miałam okazję w swoim życiu jeść. Miłym akcentem był ser paneer, który zawsze zaskakuje mnie swoim delikatnym smakiem i ciekawą konsystencją.

Myślę, że prawdziwi wielbiciele kuchni indyjskiej będą zadowoleni po wizycie w Reeta’s Haveli. Świadomość, że kucharze, którzy jeszcze kilka miesięcy temu mieszkali w Dehli, teraz serwują nam oryginalne potrawy swojej kuchni narodowej, naprawdę robi wrażenie. Niemniej problem moich kubków smakowych, które zbombardowane bogactwem przypraw niespecjalnie odróżniają smaki indyjskich potraw sprawia, że nie mam potrzeby, aby restauracje indyjskie odwiedzać częściej niż raz na pół roku.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3+


ON:
Wnętrze Reeta's Haveli przypadło mi do gustu dzięki kameralności, którą uzyskano poprzez wszechobecny ciepły róż oraz przytłumione światło. Już na pierwszy rzut oka cały personel wydaje się być na wskroś indyjski i tylko jedna Pani kelnerka włada naszym językiem. Dodam, że obsługa jest uprzejma, aczkolwiek lekko zakręcona. Za radą Pani kelnerki zdecydowałem się na zupę z warzyw, kurczaka w sosie masala oraz gotowany ryż. Zupa była gęsta, dobrze doprawiona i przypominała ciekawą wariację na temat zupy pomidorowej. Nie prezentowała się jednak zbytnio, a ubogie naczynie, w którym została podana, tylko potęgowało ten efekt. Co innego kurczak i ryż, które zostały podane w stylowych półmiskach. Niby zwykły gotowany ryż, a stał się bardzo smacznym i ciekawie doprawionym kontrastem wobec lekko pikantnego sosu, który otaczał niczym niewyróżniającego się kurczaka. Ogólnie, ciekawa była to wizyta, niemniej ze względu na orientalność panujących tam smaków, nie mógłbym stołować się w indyjskiej restauracji codziennie, ani nawet raz na tydzień.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-


KOSZTORYS:
Zupa z warzyw x 2 - 10 zł.
Indyjski ser z zielonym groszkiem w sosie curry - 24 zł.
Kurczak w sosie masala - 23 zł.
Gotowany ryż - 10 zł.
Tyskie 0,5 x 2 – 12 zł.
Suma: 79 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.53

ADRES: Poznań, ul. Ratajczaka 23
INTERNET: brak strony www

Bookmark and Share

sobota, 17 października 2009

KUCHNIA CHRISA / ocena 4.66 (zamknięta)

Przy okazji naszej ostatniej wizyty w Teatrze Nowym zauważyliśmy, że w miejscu dawnej Cafe Zapadnia powstała nowa restauracja - Kuchnia Chrisa. Niestety przed spektaklem panował spory ruch i nie było możliwości, abyśmy zdążyli skosztować cokolwiek. Postanowiliśmy zatem wrócić przy najbliższej okazji. Skusiła nas atrakcyjna oferta lunchowa, która wpadła nam w ręce w postaci ulotki - od wtorku do piątku - do godz. 17:00 - zupa oraz drugie danie w cenie 17 zł - codziennie inne menu.

PS Opis drugiej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Kiedy zobaczyłam menu zestawów lunchowych na ten tydzień w restauracji Kuchnia Chrisa, wiedziałam, że muszę spróbować zupy rybnej z szafranem i pomidorami, która razem ze szpinakową lasagne miała być dostępna w piątek. Podejrzewałam, że musi być dobra. Oczami wyobraźni widziałam coś pomiędzy francuską bouillabaise, a tymi wszystkimi pysznymi zupami pomidorowo - rybnymi, które przyszło mi wypróbować w Portugali. Od samego rana towarzyszyło mi to dobrze znane podniecenie pojawiające się przed wizytą w nowej restauracji i wypróbowaniem czegoś, na co czekam już od kilku dni.

Możecie sobie zatem wyobrazić moje rozgoryczenie, kiedy to dowiedziałam się od Pani kelnerki, że zestawy lunchowe w dniu dzisiejszym się skończyły. Choć sympatyczna kelnerka była akurat najbliżej, żeby wyładować na niej swoją frustrację, postanowiłam przyjąć sprawę ze stoickim spokojem, w końcu to nie jej wina. Ostatecznie zdecydowałam się na: zupę krem z papryki i pomarańczy z ziołowymi grzankami, bukiet sałat z pieczonym kozim serem i marmoladą z płatków fiołków oraz ciastko czekoladowe z serem pleśniowym. Zupa była smaczna, choć jak dla mnie zbyt mało wyrazista i delikatna. Z pewnością też, nie przygotowała mnie na to co miałam przeżyć za chwilę. Kompozycja kilku sałat, melonów, gruszek, pomidorów koktajlowych, sera pleśniowego i wreszcie podgrzanego na kawałku pieczywa koziego sera z marmoladą z fiołków, w towarzystwie chleba z dodatkiem lawendy i ziołowego masła, po prostu mnie uwiodła. Wyrazisty smak koziego sera w połączeniu z delikatną fiołkową słodyczą okazał się dla mnie strzałem w dziesiątkę. I choć przyznaję, że jestem zwolenniczką dań wytrawnych, a słodkie smaki rezerwuję dla deserów, to muszę przyznać, że była to jedna z najlepszych sałatek z kozim serem jakie jadłam w swoim życiu. Teoretycznie podobne połączenie słodyczy z serem zaserwowano mi na deser. Chcąc uspokoić tych, którzy mogą uznać połączenie ciasta czekoladowego z serem pleśniowym za zbyt kontrowersyjne, spieszę dodać, iż jego smak powinien przypaść do gustu każdemu czekoladożercy. Nuta gorzkiej czekolady dominuje w tym deserze, a sam pleśniowy ser dodaje tylko nieznacznej pikanterii. Dopełnieniem tych dwóch smaków są kwaskowo-słodkie maliny. Być może deser smakował mi tak bardzo dlatego, że należę do zagorzałych fanów czekolady z solą morską. Nie rozczaruje się także ten, kto jako dziecko w czasie świąt, czy innych gargantuicznych uczt dokonywał własnych eksperymentów z jedzeniem słonych paluszków i czekolady jednocześnie! Dodam jeszcze, że serwowane porcje są niewielkie. Nie przeszkadza to jednak tym, którzy tak jak ja lubią zjeść dwudaniowy obiad z deserem. Tego entuzjazmu nie podziela jednak mój portfel.

Na koniec dodam jeszcze kilka słów o obsłudze i wystroju, choć w obliczu wyjątkowego jedzenia, akurat te elementy miały dla mnie wczoraj znaczenie drugorzędne. Układ restauracji będzie dobrze znany wszystkim tym, którzy bywali tu wcześniej w cafe Zapadnia. Z pomieszczenia z okrągłym barem wyjść można do pozostałych, pełnych zakamarków sal. Te zakamarki, utrudniają zapewne pracę obsłudze, która może nie zauważyć nowo przybyłych gości. Trzeba wówczas przypomnieć o swoim istnieniu, udając się do baru. Samo wnętrze jest schludne i estetyczne. Do niczego nie można się przyczepić, ale też nie ma się nad czym specjalnie zachwycać. Przyznam, że z pewnością jeszcze tu wrócę. Tym bardziej, że menu ustalane jest z góry na miesiąc i pewnie warto śledzić wszelkie nowości (choć z równie wielka przyjemnością zjadłabym ponownie to co było mi dane spróbować wczoraj). Chciałabym także przekonać się, czy oferta lunchowa nie odbiega poziomem od dań serwowanych w ogólnym menu. Zgodnie z tym, czego dowiedzieliśmy się od obsługi, sytuacja z brakiem zestawów lunchowych była wyjątkowa. Zatem, do następnego razu!

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5+


ON:
Wyremontowana piwnica Teatru Nowego prezentuje się całkiem nieźle. Zauważyłem tylko dwa problemy. Pierwszy, to tłok gości oraz zwykłych przechodniów w porze spektakli teatralnych (toaleta restauracji, jest toaletą teatru, przy czym restauracja ma dwa wejścia i jest przechodnia). Drugi z kolei problem, to taka konstrukcja lokalu, że obsługa czasem nie zauważa przybycia nowych gości, co kłopotliwie trzeba samemu sygnalizować przy barze. Przejdźmy jednak do jedzenia. W związku z faktem, że jak nam zakomunikowano, po raz pierwszy zabrakło oferty lunchowej (skończyła się już o 14:00 z powodu mnogości chętnych), zdecydowaliśmy się zamówić z menu, które zgodnie z koncepcją właściciela - Chrisa Pedersena, zmienia się co miesiąc i zawiera nie więcej niż 20 dań. Zdecydowałem się na zupę z limonek z imbirowym musem z kurczaka, polędwiczki wieprzowe w boczku z sosem lawendowym i grillowaną polentą, a także na pół ciastka czekoladowego z serem pleśniowym. Wszystkie dania - zarówno zupa, mięso, jak i deser - były nowatorsko przyrządzone, bardzo ciekawe i wręcz rewelacyjne w smaku. Jeden jedyny zarzut mógłbym sformułować odnośnie wielkości porcji (szczególnie przepysznej zupy). Rozumiem jednak, że tak dobra kuchnia, za w miarę rozsądne pieniądze, wymagała kompromisu. Jeżeli zatem ktoś mnie kiedyś zapyta, gdzie można dobrze zjeść w Poznaniu, to śmiało odpowiem, że u Chrisa.

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5


KOSZTORYS:
Krem z papryki i pomarańczy, z ziołowymi grzankami - 12 zł.
Zupa z limonek z imbirowym musem z kurczaka - 12 zł.
Bukiet sałat z pieczonym kozim serem i marmoladą z płatków fiołków - 25 zł.
Polędwiczki wieprzowe w boczku z sosem lawendowym i grillowaną polentą - 29 zł.
Ciastko czekoladowe z serem pleśniowym - 16 zł.
Tyskie 0,5 x 2 – 14 zł.
Suma: 108 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.66

ADRES: Poznań, ul. Dąbrowskiego 5

Bookmark and Share

czwartek, 15 października 2009

MADAGASKAR restaurant & cafe / ocena 2.38

Madagaskar obserwowaliśmy już od dłuższego czasu. Jednak pierwsza okazja do wypróbowania specjałów szefa kuchni pojawiła się dopiero teraz. Otrzymaliśmy w prezencie bon Wonderbox „Stoliczku nakryj się” i to właśnie Madagaskar był jedną z restauracji, które obejmowała promocja.



ONA:
Choć nie leży to w mojej naturze patologicznego gawędziarza, dzisiaj zacznę krótko i treściwie: Madagaskar (restauracja) mnie rozczarował i raczej tam nie wrócę , o ile ktoś wcześniej nie zakuje mnie w kajdany i nie zaciągnie tam siłą.

Po pierwsze: wystrój. Choć niechybnie widać w nim rękę jakiegoś projektanta i spójny zamysł, całość nie prezentuje się najlepiej. Najsłabiej wypada nudna kremowo-brązowa kolorystyka, górna sala, która ma przypominać jaskinię, a w rzeczywistości przypomina tandetne nie wiadomo co, sztuczna roślinność w dolnej sali, która nie pasuje mi zupełnie dlatego, że jest….sztuczna (wiem, wiem, brak dostępu do naturalnego światła). Niewątpliwie jakiś pomysł na zakomponowanie tej przestrzeni był, jednak jak dla mnie zupełnie bez polotu. Po drugie: obsługa. Wiem, że wiele osób potraktuje to jako czepialstwo, ale lubię , kiedy obsługa restauracji ubrana jest w sposób, który podkreśla funkcję pełnioną w lokalu. Nie chcę się domyślać, czy ta ubrana w niezobowiązujący sposób Pani jest z obsługi, czy może jest jedną z klientek. Z racji, pewnie niecodziennego wydarzenia jakim było wykorzystanie bonu Wonderbox, czekaliśmy dobre 15 minut zanim obsługa ustali, które dania z menu możemy wybrać. I tu kolejne zaskoczenie, poinformowano nas, że wprawdzie możemy wybrać dania z trzech zestawów (danie główne + deser), ale oboje musimy się zdecydować na ten sam zestaw. Pozostawię to bez komentarza. I ostatnia rzecz, w zestawie sztućców, które otrzymałam, zamiast standardowego noża, wręczono mi mały nożyk do masła. Kiedy się zorientowałam i próbowałam go wymienić, nie udało mi się znaleźć nikogo z obsługi. Niestety, nie było to dla mnie bez znaczenia. Po trzecie: jedzenie. Zdecydowaliśmy się na filet z soli w sosie cytrynowym ze szpinakiem i kolorowym ryżem, a na deser lody waniliowe z ciepłym sosem malinowym Choć bardzo się bałam tego co zobaczę, przyniesiono mi danie, które prezentowało się całkiem apetycznie i atrakcyjnie. Z całego wieczoru był to największy plus. Jedzenie też nie było koszmarne. Wprawdzie moja rozmrożona na szybko, pod bieżącą wodą sola smakowała pewnie równie intensywnie co styropian, ale cytrynowy sos, ryż w sosie pomidorowym i szpinak, od biedy mogły się obronić. Na deser otrzymałam duży pucharek kiepskich lodów waniliowych, zalanych ciepłym sosem malinowym (kilka owoców zmiksowanych z syntetycznym sosem malinowym z plastikowej butelki).

Być może niezbyt dobre wrażenie, jakie zrobiła na mnie restauracja było wynikiem tego, że klienci korzystający z Wonderboxa programowo traktowani są jako zło konieczne i goście drugiej kategorii. Wystrój i jedzenie to z kolei rzecz gustu i komuś może się to wnętrze podobać, a dania smakować. Ktoś inny nie zwróci też uwagi na nóż kończący się w połowie dłoni, lub na mało restauracyjny strój kelnerki i uzna, że Madagaskar to właśnie jego miejsce na kulinarnej mapie Poznania. Z pewnością nie będę to ja.

Jedzenie: 2+
Obsługa: 2
Wystrój: 2
Jakość do ceny: 2




ON:
Wystrój lokalu nie przypadł mi specjalnie do gustu, przy czym, im dalej i niżej od wejścia, tym gorzej – lekko kiczowata jaskinia przechodzi po schodach w trochę bardziej kiczowatą stołówkę. Również obsługa nie przypadła mi do gustu. Mam wrażenie, że jako posiadacz Wonderboxa zostałem potraktowany iście instrumentalnie. Nie dość, że nie było można wybrać dań z karty (dziękuję restauracji Mollini, że nie robiła takich problemów) i trzeba było wybrać jeden z trzech zestawów wartych 43 zł (nominał bonu wynosił 99 zł, tak więc gdzieś nam przepadło 13 zł), to jeszcze we dwoje musieliśmy zdecydować na ten sam zestaw. Tym samym, zamówiłem filet z soli na pierzynce ze szpinaku w sosie cytrynowym z kolorowym ryżem, a na deser lody waniliowe z gorącym sosem malinowym. Miałem przy tym żelazne postanowienie, aby do jedzenia nie uprzedzać się ani wystrojem, ani obsługą. Niestety, choć estetycznie podane, to również nie zachwycało. Mrożona ryba smakowała, jak typowa mrożona ryba, a waniliowe lody smakowały, jak typowe waniliowe lody. Uczciwie zatem przyznaję, że nie kusi mnie wizja ponownej wizyty w Madagaskarze. Spróbowałem i wystarczy.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3-
Wystrój: 3-
Jakość do ceny: 2



KOSZTORYS:
Filet z soli na pierzynce ze szpinaku w sosie cytrynowym z kolorowym ryżem x 2 - 58 zł.
Deser lody waniliowe z gorącym sosem malinowym x 2 - 28 zł.
Lech Premium 0,5 x 2 – 16 zł.
Suma: 102 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN
: 2.38

ADRES
: Poznań, ul. Wielka 7

Bookmark and Share

poniedziałek, 12 października 2009

SOMEPLACE ELSE - Fiesta Mexicana / ocena 4.00

Choć nasze plany na weekendowy posiłek były zupełnie inne, zdecydowaliśmy się na Someplace Else w hotelu Sheraton. Okazało się, że właśnie tam, w każdą sobotę października odbywają się wieczory, które są częścią „Fiesta Mexicana” - promocji przygotowanej pod patronatem Ambasady Meksyku w Warszawie. Dlatego też postanowiliśmy zmienić nasze plany, udać się na jeden z takich wieczorów i wypróbować ciekawą ofertę dań jeszcze na początku października, żeby każdy z Was miał trochę czasu na zweryfikowanie naszej recenzji.


ONA:
Bryła hotelu nigdy nie zachęcała mnie do przekroczenia jego progu, nie zachęcała także sama marka, która z jednej strony kojarzyła mi się z siecią nudnych, luksusowych hoteli, a z drugiej z horrendalnymi cenami. Kiedyś jednak uświadomiono mi, że hotelowa restauracja leży w doskonałej lokalizacji pomiędzy moją pracą, a dworcem PKP i może być dobrą alternatywą dla kogoś, kto nie ma akurat ochoty na „budkowe” jedzenie, które oferuje Poznań Główny pasażerom przed podróżą. Jak się okazało, nie taki diabeł straszny… Wnętrze restauracji i baru urządzone zostało nowocześnie, bez przesadnej ekstrawagancji i snobistycznego zadęcia. Skoncentruję się jednak na części barowej, która osobiście podoba mi się zdecydowanie mniej, ale to właśnie tam przyszło nam jeść posiłek. Przestrzeń z centralnie usytuowanym barem wypełniona została ekranami umożliwiającymi oglądanie wydarzeń sportowych i różnymi gadżetami, dla których z mojego punktu widzenia nie powinno być tam miejsca. Większość elementów wykonana została z ciemnego drewna. W sumie to taki schludny, wizualnie niczym nie wyróżniający się bar. Szczerze mówiąc czasem bardzo dobrze się tam czuję. Wtedy, kiedy mam dość knajpianego gwaru, Someplace Else kusi swoim spokojem, który kontrastuje z widokiem jaki roztacza się z dużych, dźwiękoszczelnych okien na ruchliwą ulicę Bukowską.

Sobotni wieczór, z racji weekendu, meksykańskiej fiesty, naszego 6 osobowego towarzystwa i meczu Polska - Czechy był jednak bardziej hałaśliwy niż zwykle. Chcąc sprawdzić specjalną ofertę, zamówiliśmy: „Wielki meksykański stół dla 6 osób”. Ciekawa cena- 160zł dała możliwość do ewentualnych dalszych poszukiwań. Zaskoczył nas jednak szef kuchni, który przyszedł zakomunikować nam, iż na początek, jako gratis dostaniemy od niego zestaw starterów, w którym miało się znaleźć większość dań z wielkiego meksykańskiego stołu. Dlatego też, proponuje wybrać inne dania z karty, tak, żeby spróbować możliwie najwięcej meksykańskich przysmaków. Po chwili, stół zapełnił się smakołykami (żeberka, chili con carne, chlebek dyniowy, quesadillas, sałatka i kilka zestawów meksykańskich sosów), które w dużym stopniu zaspokoiły nasz głód. Cała sytuacja mile nas zaskoczyła, jednak jak się z czasem zorientowaliśmy, prawdopodobnie pomylono nas z jakąś inną grupą, która być może miała zostać potraktowana trochę lepiej niż reszta gości. Z kart domówiliśmy jeszcze mexican sizzler (grilowane papryczki jalapeno faszerowane serem z marynowanymi paseczkami wołowiny, ensalda de nopales (sałatka z liści kaktusa, awokado, papryczki chili, pomidorów koktajlowych, z dodatkiem kremowego sera koziego i owocowej salsy) sopa de tomate (zupa z pieczonych pomidorów z dodatkiem tequili podawana z serem requeson) fajitas (wołowina z warzywami), ciasto czekoladowo – truflowe z owocem granatu na deser oraz kilka koktajli na bazie tequili (koszt ok. 25zł za koktajl, przy czym z każdym wypitym cena wydawała coraz atrakcyjniejsza). Z powodu bogactwa dań, które spróbowaliśmy tego wieczoru, nie odniosę się po kolei do każdego z nich. Spróbuję jednak pokusić się o jakąś całościową opinie, z wykorzystaniem ocen wszystkich uczestników wieczoru. Moje uszy wychwyciły kilka zachwytów nad żeberkami i daniem mexican sizzler (bardzo dobrze przyrządzona wołowina wysokiej jakości). W związku z tym, że nie należę do smakoszy mięs, skupiłam swoją uwagę na bardzo dobrej zupie pomidorowej, która po dolaniu tequili zmieniała się diametralnie. Smakowała jednak w obu odsłonach. Szpinakowe quesadillas i sałatka z liści kaktusa i koziego sera, były smaczne, ale bez specjalnych zachwytów. Na koniec spróbowałam jeszcze truflowo – czekoladowego ciasta, które rozpaliło moją wyobraźnie. Okazało się jednak, że było zupełnie nie w moim typie. Mnóstwo słodkiego kremu, którego smak ratowała obecność pysznych, lekko kwaskowych granatów, to jednak nie dla mnie. W przeciwieństwie do mnie, reszta towarzystwa, uznała deser za wyjątkowo udany…

Pomijając fakt, iż wieczór został zdominowany przez mecz ( nie mieliśmy nic przeciwko samej relacji, wręcz przeciwnie śledziliśmy ją z zainteresowaniem, lecz poziom nagłośnienia uniemożliwiał pozbieranie myśli, nie mówiąc o rozmowie) , obsługę, która choć bardzo miła, niespecjalnie wiedziała co się dzieje, nie potrafiła wyjaśnić dlaczego potraktowano nas w sposób specjalny (startery od szefa kuchni) i za co ostatecznie będziemy płacić, uważam, że samo wydarzenie jest godne uwagi, chociażby ze względu na atrakcyjną cenowo i smakowo ofertę dla 4 i 6 osób.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4+


ON:
W Someplace Else jestem nie po raz pierwszy. Cenię ten lokal za komfort, który mi daje. Jest to komfort przebywania w centrum miasta w niezadymionym i niezatłoczonym wnętrzu, w pubie i restauracji jednocześnie. Jeżeli dodać do tego sześć telewizorów plazmowych i duży projektor, to mamy idealne miejsce na mecz. Tajemnica małej popularności tego przybytku tkwi zapewne w fakcie, iż jest to pub hotelowy i to nie byle jakiego hotelu. Nie każdy jednak czuję się swobodnie wchodząc do lobby jedynego w Wielkopolsce pięciogwiazdkowego hotelu – Sheraton. Zapewne właśnie dlatego, lokal od niedawna bardziej unaocznił wejście wprost z ulicy Bukowskiej. Widzę w tym ruchu pewną chęć otwarcia się na miasto, a nie zadowolenia się tylko obcojęzycznymi gośćmi hotelowymi. Za kolejny taki ruch uważam październikową Fiesta Mexicana, która za zadanie ma zaprezentować w pełnej krasie, to w czym Someplace Else się specjalizuje - Tex-Mex, a więc fuzję kuchni meksykańskiej i amerykańskiej. W kwestii wnętrza, to przyznam, że bez zmrużenia okiem usunąłbym stamtąd wszystkie udziwnienia – motor Harley-Davidson, samochód Syrenka oraz sztucznego aligatora. Poza tym, wszystko jest jak należy. Przejdę jednak do jedzenia. Dzięki temu, że wyjątkowo wybraliśmy się w trzy pary, zdecydowaliśmy się na otwarty stół i korzystaliśmy z cen promocyjnych – miałem okazje popróbować dużo więcej, niż podczas standardowej kolacji we dwoje. Przyznać przy tym muszę, że mimo różnorodności serwowanych dań, smakowało mi absolutnie wszystko. Jeżeli musiałbym wskazać jednak trzy potrawy, które zdobyły mnie bez reszty to wskażę - zupę z pieczonych pomidorów z dodatkiem tequili podawaną z serem requeson; grilowane papryczki jalapeno faszerowane serem z marynowanymi paseczkami wołowiny; żeberka marynowane w chili i kawie. Dodać jednocześnie muszę, że choć trafiliśmy tym razem na trochę zamyśloną kelnerkę, to obsługa pubu jest bardzo przyjazna, pomocna i sprawna. Jednym słowem - naprawdę fajny wieczór w promocyjnej cenie. Myślę, że wielu uczestników Fiesta Mexicana powróci prędzej czy później do Someplace Else, aby wypróbować ich codzienną kuchnię.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4-
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 5-


KOSZTORYS DLA 6 OSÓB:
Wielki Meksykański Stół dla 6 amigos (quesadillas, fajitas, chili con carne, tortilla, sosy salsa, chleb dyniowy, żeberka marynowane w chili i kawie, sałatki i desery + Corona dla wszystkich) - 160 zł.

KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Sałatka z liści kaktusa, awokado, papryczki chili i pomidorów koktajlowych z dodatkiem kremowego sera koziego i owocowej salsy - 24 zł
Szpinakowe Quesadillas z jalapeno zapiekane z serem - 12 zł.
Zupa z pieczonych pomidorów z dodatkiem tequili podawane z serem requeson - 10 zł.
Grilowane papryczki jalapeno faszerowane serem z marynowanymi paseczkami wołowiny - 15 zł.
Corona 0,33 x 2: 16 zł.
Suma: 77 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.00

ADRES: Poznań, ul. Bukowska 3/9 (Hotel Sheraton)

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...